Dwa w jednym czyli miejska dżungla cz. II
Januszu, Grażynko, Misiu i wszyscy odwiedzający - oto kolejna część podróży.
Po opuszczeniu malowniczego Bury udaliśmy się do miasteczka Lavenham, które stanowi piękny przykład architektury średniowiecznej. Muszę przyznać, że zrobiło na mnie wielkie wrażenie.
Zaparkowaliśmy samochód i z jednej strony mieliśmy lokal pokryty strzechą



Z drugiej kibelek oraz tablicę informacyjną



Miasteczko to kiedyś było potęgą w handlu wyrobami wełnianymi.

Wyszliśmy na główną ulicę



Niesamowita wisteria



No i same budynki z charakterystycznymi belkami drewnianymi. Chyba żadna ściana nie była do końca prosta wesoły Ale każdy dom bardzo zadbany.





W. usiłował coś tam poprawić bardzo szczęśliwy



Hotel, w którym doba kosztuje podobno fortunę



To budynek, który nazywa się Guildhouse of Corpus Christi. Nie podejmuję się przetłumaczenia. Obecnie mieści się tam muzeum.



Inne budynki, nie mniej urocze









Ten dom natomiast wystąpił podobno w "Insygniach Śmierci", czyli którejś tam części Harry'ego Pottera.







Dom widoczny tutaj nazywa się po prostu Crooked House czyli po naszemu Krzywy Domek. Widać dlaczego wesoły



W środku mieści się mikroskopijna herbaciarnia, do której weszliśmy i szczęśliwie praktycznie od razu mieliśmy wolny stolik. Wnętrze nieduże, w dodatku uroczo zagracone różnymi koroneczkami, dzbanuszkami, wiklinowymi ozdobami, niezliczona ilością obrazków na ścianach. Na starym kredensie pysznią się przeróżne ciasta na paterach, starannie okryte folią, z których na zamówienie odkrawane są porcje dla klientów. Starsze panie obsługujące ubrane w bluzeczki w pastelowych kolorach oraz fartuszki z napisem God Save the Queen wesoły Atmosfera jak u cioci na fajfokloku wesoły

Herbatka pyszna choć, o zgrozo, my z W. odmówiliśmy mleka. Zastanawiałam się nad wypróbowaniem czegoś, co się nazywało clotted cream tea, ale w rezultacie wzięłam ciasto orzechowo-kawowe, a W. coś pod nazwą Victoria sponge
Nasz kolega za to wziął to pierwsze i okazało się to być zestawem solidnych porcji ubitej śmietany oraz dżemu, chyba truskawkowego, którym to zestawem smaruje się w tym kraju bułeczki zwane scons
Filiżanki we wzory kwiatowe pochodziły z wytwórni porcelany Royal Albert.

No po prostu szał bardzo szczęśliwy

Herbata była wyśmienita, posiedzieliśmy i podelektowaliśmy się angielskością tych chwil. Następnie wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do hotelu. Podczas jazdy przemknęła mi myśl, że chyba torebkę zostawiłam w hotelu, choć miałam zamiar ją zabrać i nawet wzięłam ją ze sobą na lunch kończący szkolenie.

I teraz będą elementy horroru.
Po przyjeździe do hotelu udałam się do sali, gdzie zostawić miałam torebkę. Ani śladu po niej, zatem poszłam do recepcji i zapytałam, czy ktoś nie wziął jej sprzątając po posiłku. Pani sprawdziła wszystkie półki, ale pokręciła przecząco głową. Potem przepytała inne koleżanki z obsługi-nikt torebki nie widział. Jednak personel zaczął szukać mojej zguby w róznych pomieszczeniach hotelowych. W końcu jedna z dziewcząt zaproponowała, żebyśmy obejrzeli nagrania z monitoringu mając nadzieję, ze nikt torebki nie zajumał. Na nagraniach widać jak byk, że po zakończeniu szkolenia, podczas lunchu stoję sobie i gadam z różnymi ludźmi, którzy potem żegnają się i wychodzą. Następnie biorę torebkę i udaję się na parking, gdzie razem z kolegą tambylcem oraz W. wsiadam do samochodu. Torebka też wsiada.

Gorąco mi się zrobiło, dzwonię do kolegi i proszę o sprawdzenie, czy torebka nie leży gdzieś pod siedzeniem, w końcu siedzenie przesuwałam do przodu mając W. za plecami, więc może gdzieś się wsunęła. Telefon oddzwonił za 15 minut i głosem kolegi poinformował mnie, że torebki nie ma.

Czułam, że histeria łapie mnie za gardło. W torebce nasze bilety powrotne, pieniądze, klucze, przepustki wszelakie, karty płatnicze, telefon prywatny (służbowy na szczęście został w pokoju) no i najważniejsze - dokument tożsamości. Otworzyła się przede mną perspektywa braku możliwości powrotu do domu. Byłam bliska rozległego zawału.
Trzęsącymi się rękami wyszukałam w internecie numer do herbaciarni w Lavenham, bo uznałam, że trzeba sprawdzić, czy tam nie zostawiłam moich drogocennych rzeczy. Telefon milczał. Wysłałam sms'a z pytaniem. Odpowiedzi brak.
Potem już tylko pogrążałam się w czarnej otchłani rozpaczy. W. uznał, że trzeba iść na Policję. Jedna z dziewczynek z obsługi poszła z nim jako tłumacz, ale wrócili z kwitkiem: tu posterunek czynny cała dobę to rzecz nieznana, może tylko w Midsomer jest inaczej wesoły Ja w tym czasie zablokowałam karty i telefon.

Noc, jak się domyślacie, mieliśmy z głowy. Tysiące scenariuszy ze mną bez jakiegokolwiek dokumentu potwierdzającego tożsamość w roli głównej. Koszmar niemożności wylotu do domu. Weekend w perspektywie czyli trudności z załatwieniem czegokolwiek. Wszystkie kręgi piekielne przeszłam w krótkim czasie. Rano przeszukałam stronę Ambasady i konsulatu RP w poszukiwaniu jakiegoś numeru kontaktowego, niestety telefony informowały głosem z taśmy, że należy skontaktować się z urzędem w godzinach pracy. Nie były to godziny pracy, więc należało czekać do poniedziałku, żeby jakiś żywy człowiek się odezwał.
Na stronie ambasady w zakładce "utrata dokumentów" dowiedziałam się, że nie ma możliwości zgłoszenia takiego faktu telefonicznie, trzeba przyjechać do Londynu i w godzinach 12-13.30 dokonać osobistego zgłoszenia. Opcjonalnie można wysłać pocztą wypełniony formularz zgłoszeniowy.
I tyle w tej sprawie.
Na tak ogromną populację Polaków na Wyspach to dla mnie niewyobrażalne, żeby placówki dyplomatyczne działały w taki sposób.

W. dodzwonił się na szczęście do informacji LOT, gdzie uprzejma pani poinformowała go, że w zasadzie w takiej sytuacji raczej się wylatuje, należy tylko wcześniej być na lotnisku i zgłosić się do odpowiednich służb. Kwit z Policji o zgłoszeniu zaginięcia dokumentów byłby pomocny.
Troszkę się uspokoiłam i wyszliśmy przed hotel, bo nasz kolega własnie zajechał po nas. Ustaliliśmy, że najpierw pojedziemy do herbaciarni. Potem kontynuujemy nasz plan zwiedzania, bo siedzieć i płakać nie ma sensu.
O 10.00 zapukaliśmy do drzwi tea room'u, ale niestety pocałowaliśmy klamkę, pomimo że według informacji na stronie internetowej otwierają właśnie o 10.00.
Wypytałam sprzedawców w sąsiednich lokalach i po uzyskaniu informacji, że herbaciarnia prawdopodobnie otworzy się ok. 11.00 postanowiliśmy iść do innej, napić się herbaty i poczekać.
Usiedliśmy i zamówiliśmy dzbanek ciepłego płynu, który niestety smakiem daleki był od tego, co piliśmy dnia poprzedniego. Rozmawialiśmy o tym i owym, czekając w napięciu na chwilę prawdy. W pewnym momencie piknął mi telefon, co oznaczało nadejście krótkiej wiadomości tekstowej. Puknęłam w ekran i wyświetliły mi się najcudowniejsze słowa w języku Szekspira, jakie kiedykolwiek w dorosłym życiu czytałam: "Tak, śliczna czarna torebka czeka na zabranie w naszej herbaciarni. Otwieramy o 10.30. Pozdrawiamy". Ponieważ była 10.33, zerwaliśmy się z krzeseł i w pośpiechu płacąc za kiepska herbatę pogalopowaliśmy do Krzywego Domku. Wpadłam tam zupełnie nie po angielsku, drżącym głosem przedstawiłam się i zapytałam o torebkę. Za chwilę już tuliłam ją do łona, a pani herbaciarka przyglądała mi się z pobłażliwym uśmiechem.
Resztę dnia spędziłam w radosnym nastroju, do czego przyczyniła się także wizyta w kolejnym miejscu, o czym napiszę w oddzielnym wątku w dziale "Ogrody warte odwiedzenia".


  PRZEJDŹ NA FORUM