Ciężko jest stworzyć jakąś spójną i ciekawą relację z 10 dni naszpikowanych mega pozytywnymi emocjami, ale spróbuję … jak wiecie Irlandia to moja wielka miłość od niemal urodzenia, długo myślałam, że pozostanie czysto platoniczną, tymczasem dobry los sprawił, że odwiedziłam ją już po raz trzeci. Dwa poprzednie wyjazdy były czysto turystyczne, ten bardziej kameralny, ale też dający większą szansę zobaczenia kraju od środka, a nie tylko oczami turysty.
Uwielbiam ten kraj za…spokój, za proste życie, za to, że ludzie są dla siebie uprzejmi ot tak, za to, że im się chce…w Polsce też się w tej kwestii wiele zmieniło, ale do irlandzkiego spokoju ducha bardzo nam jeszcze daleko, Oczywiście i Irlandczycy mają swoje problemy a życie nie zawsze mlekiem i miodem im płynie, ale – choć często porównuje się ich z Polakami i wskazuje na podobieństwa historii i charakteru narodu to są istotne różnice: po pierwsze, coś co nazwałabym pogodnym fatalizmem: Irlandczycy potrafią walczyć o swoje – w tym roku minęła setna rocznica powstania wielkanocnego, które wyzwoliło ich spod okupacji brytyjskiej – mają ułańską fantazję, ale jeśli coś pójdzie nie tak, nie popadają w wisielczy katastrofizm tylko z pokorą przyjmują zrządzenia losu, nadal ciesząc się drobnymi jego darami. A drugie, czego im zazdroszczę, to poczucie bycia społeczeństwem, naturalny odruch działania na rzecz wspólnego dobra i budowania wspólnego dobrego miejsca do zycia dla wszystkich. Po rozszerzeniu Unii zostali nagle skonfrontowani z setkami tysięcy emigrantów ekonomicznych, jednak potrafili ich przyjąć przyjaźnie i bez uprzedzeń – jak powiedziała jedna znajoma mojej siostry „Jakże moglibyśmy na Was psioczyć, kiedy tylu z nas wyjeżdżało z kraju za chlebem”. I to czuć na każdym kroku, nasi rodacy, jak to oni, zagranicą prezentują różne postawy (choć wbrew stereotypom większość wiedzie uczciwe normalne zycie, a nie żeruje na pomocy społecznej) i mimo, że jest ich tam naprawdę wielu – nawet w najdzikszych ostępach słychać polski język, to nie spotykają się z niechęcią (mówię oczywiście o ogólnej postawie ludzi, na pewno zdarzają się i przypadki odmienne).
To powyższe oraz najpiękniejsze krajobrazy świata sprawia, że w Irlandii czuję się jak w niebie…no z jednym piekielnym akcentem – kompletnie zapomniałam, że łagodny klimat morski, bez ostrych zim i ciężkich upałów, ma jeden minus….jest wściekle zmienny, nad morzem zwłaszcza….a zmienność ta objawia się dującym nieprzerwanie wiatrem, chwilami przechodzącym w huragan oraz znienacka nadchodzącymi padami gradu – szczęśliwie po dwóch dniach takich ekstremów pogodowych, aura się nieco ustabilizowała i choć nadal było rześko, to przynajmniej przestało lać.
Mieszkaliśmy u mojej siostry w Bray, kurorcie o staromodnym uroku, położonym 30 km na południe od stolicy. Miasteczko (jak na polskie warunki, bo w Irlandii 30-tysięczna miejscowość należy do jednej z 10 największych w kraju) spokojne, urokliwe i przyjazne dla mieszkańców – mnóstwo małych sklepików i uwaga: całkowity brak reklam wielkoformatowych oraz marketów – jest jedno duże Tesco na przedmieściach oraz dwa markety wielkości wiejskiej Biedronki w mieście – czyli da się, jak się chce i ludzie z głodu nie umierają ani nago nie chodzą z powodu braku dostępu do kilkunastu hipermarketów Niska, typowo wyspiarska zabudowa (ani jednego bloku!), w centrum głównie szeregowa, na przedmieściach małe domki, a nad samym morzem archetypiczne domy nadbrzeżne:
Miejscowość położona jest przepięknie: od wschodu otaczają ją największe w Irlandii góry Wicklow, od zachodu przylega do brzegu Morza Irlandzkiego – uwielbiam to połączenie gór schodzących bezpośrednio do morza!
Moje dzieci morze widziały pierwszy raz w życiu i były w szoku! Na początku bardzo nieśmiało krążyły po brzegu, ale z każdą godziną rozkręcały się, a potem codziennym rytuałem stały się wyprawy w kaloszach na brzeg i uciekanie przed nadchodzącą falą…z lepszym i gorszym skutkiem – Sarze udało się w końcu wykonać pełne zanurzenie w odzieży…co mimo lodowatej temperatury wody, absolutnie nie zniechęciło jej do dalszych prób I co ciekawe, o ile mnie w końcu udało się przeziębić, to dzieciom regularne moczenie nóg aż do ud na zdrowie wybitnie pomogło Dodatkową nadmorską atrakcją byli liczni spacerowicze z psami, które same zaczepiały do zabawy
I to tyle tytułem wstępu…kto przetrwał to przydługie wprowadzenie, tego czeka jeszcze kilkanaście równie przydługich wpisów |