Pogoda beznadziejna i jutro lepiej też nie będzie, według prognoz. Więc zostaliśmy w mieście. A dzień w dużej mierze był spędzony na lataniu po schodach między sąsiadami, z hydraulikiem i bez.
Zaczęło się od tego, że wróciłam z zakupów, a M do mnie się skarży, że sąsiad z dołu przyszedł do niego z wymówkami, że ich niby zalewamy wodą i grzyba mają w łazience. Ja pytam, czy poszedł tam na dół zobaczył, o co chodzi? No, nie poszedł. "To idź i niech Ci pokażą w czym problem." Obydwoje byliśmy pewni, że to nie nasza wina; odkręciliśmy wodę w wannie i umywalce i zajrzeliśmy na ile się dało do instalacji, czy coś się nie leje - nic się nie działo.
Po chwili słyszę z dołu krzyki mojego M i sąsiadki. Sąsiadka z tych, co to od razu japę drze, a mój M też do cierpliwych nie należy. Więc zeszłam tam interweniować. Mąż sąsiadki, jak się okazało, zabrał się i wybył z domu - coby mu głowy już niczym nie suszyła.
Na mnie też nakłapała od razu, ale powiedziałam jej, że na mnie te jej wrzaski wrażenia nie robią. Nie potrafiła mi nic konkretnego pokazać tylko się darła, w końcu wyartykułowała, że sąsiad z dołu też widział, że u nich ciekło i jemu też coś tam zalewało. "No to idziemy na dół" mówię i schodzimy już we trójkę kolejne piętro niżej.
Tam usłyszałam już na wstępie od kolejnej sąsiadki, że "jesteśmy najgorszymi sąsiadami, jakich można sobie wyobrazić!", że "cały czas tylko remonty robimy i zalewamy wodą odkąd się wprowadziliśmy!" i że "oni nas podadzą do spółdzielni!!!". Uhmmm... Miło mi... (To czemu jeszcze tego nie zrobiliście?)
Wyjaśnię Wam, że zalanie zdarzyło się RAZ na samym początku, kiedy się wprowadzaliśmy 11 lat temu: podczas remontu, dosłownie parę dni od wejścia na mieszkanie, pękł przerdzewiała wężyk doprowadzający wodę, a mój M nie wiedział wtedy jeszcze, gdzie jest główny zawór od wody, który był sprytnie schowany w ścianie - dopiero jak któryś z sąsiadów mu pokazał, to udało się opanować sytuację. Woda wtedy spłynęła klatką w dół i większych szkód nie było. A co do wiecznych remontów, to ostatni skończyliśmy w 2011 r. (Natomiast kolejny jest w planach. )
Za to sąsiedzi nad nami remontują sukcesywnie od wielu już miesięcy, ale opieprz zebraliśmy tradycyjnie my, może dlatego, że jesteśmy najmłodsi?
Jak już kolejna sąsiadka nakłapała na mnie, to jej powiedziałam, że ten wypadek miał miejsce tylko RAZ i to było 11 lat temu, a remontu od dawna żadnego nie robiliśmy, po czym zwróciłam się do jej męża, żeby mi wytłumaczył w czym problem. Starszy pan mi opowiedział, że dziś i tydzień temu był u tych, co pod nami mieszkają i rzeczywiście widział, jak tam po rurach się leje i kapie. Wszyscy wspólnie ustaliliśmy fakty, że najbardziej lało się w zeszłą niedzielę, kiedy - UWAGA, UWAGA! - nas nie było w domu, bo byliśmy w tym czasie na działce!!! Po powrocie pierwsze co wtedy zauważyłam to mała kałuża u nas na podłodze w łazience, ale wtedy myślałam, że to mój M jeszcze przed wyjazdem radośnie coś nachlapał myjąc cokolwiek.
Poinformowałam więc wszystkich zgromadzonych, że wobec tego to nie my jesteśmy winni, bo jestem im w stanie udowodnić, że nas wtedy nawet w mieszkaniu nie było i że przeciek musi być gdzieś wyżej, bo my też zastaliśmy kałużę po powrocie. Po czym poczęstowano mnie komentarzem, że oni "się w detektywów bawić nie będą". A my się pożegnaliśmy i wróciliśmy do siebie i wtedy - wchodzę do łazienki, a tam mokra plama na suficie! Nie jakaś wielka, ale ewidentny dowód, że to nie my! Więc ja w te pędy do sąsiada te dwa piętra niżej, żeby przyszedł do nas i sam na własne oczy zobaczył i żeby w razie czego mógł zaświadczyć. Sąsiad przyszedł, obejrzał i skomentował, że "mimowolnie z ofiar staliśmy się winowajcami". ...
Poszłam wtedy z M do sąsiadów nad nami. A ci stwierdzili, że oni już uważają na odpływ i że sami też byli zalewani z góry, że mieli z tym masę problemów i nawet nakręcili filmik dla ubezpieczyciela bo tak się lało pewnego razu, że po kostki w wodzie brodzili. (Nawet pokazali mi ten filmik.) O.k. Wróciliśmy do siebie, a ja wkurzona tymi wszystkimi oszczerstwami złapałam za telefon i dzwonię na awaryjny do spółdzielni, przedstawiam im sprawę i pytam, czy ze swojej strony mogą poszukać usterki. Tak - zaraz przyślą hydraulika.
I teraz UWAGA - problem jest od lat, od lat na nas oficjalnie i nieoficjalnie psy wieszają, a jakoś nikomu z poszkodowanych do łba nie przyszło, żeby do spółdzielni zadzwonić!
Hydraulik przyszedł, a ja poprosiłam go o spisanie protokołu, na dowód, że to nie my. Chodziłam z nim dłuuugo od drzwi do drzwi, z piętra na piętro ustalając fakty i spisując. A teraz niech się wszyscy pocałują...
Sąsiadka, która wcześniej wyjechała do nas z krzykiem, że "jesteśmy najgorszymi sąsiadami jakich można mieć", stwierdziła na koniec, że "no ciężko było was nie obwiniać, bo wy kupiliście mieszkanie od tej pani, a tam jest łączenie rur i tam się rury nie zeszły i wystarczy, że ktoś coś zrzuci z góry i już się zatyka, a ktoś kiedyś deskę zrzucił z góry i się po rurach lało!"... ... ... No, naprawdę??? To ją usprawiedliwia, żeby nas tak krzywdząco oceniać??? ------------------------------------------------------------------------
O.k. To teraz bardziej o roślinkach - tylko nie robiłam już dzisiaj zdjęć, mam te wcześniejsze: po ok. miesiącu czasu zaczęła wyłazić belamkanda - i to są fajne roślinki, bo chyba będzie łatwo je pikować.
Papryki (mam tylko słodkie) już pikowałam, bo oczywiście się wyciągnęły z powodu braku wystarczającej ilości światła, mimo że doświetlam je lampką.
Półtora tygodnia temu siałam też pomidory (z przeznaczeniem do donic na balkon) i cebulę. Zarówno jedne jak i drugie już wykiełkowały, cebulka pozostaje nieco w tyle w stosunku do pomidorów. Poniżej zdjęcia wysiewów (nie wszystkich ).
Nasiona cebuli przykryłam ok. 0,5 cm ziemi. Pomidorki też.
|