Wsi spokojna, wsi wesoła, czyli c.d.n. w czwartą rocznicę wiejskich przygód W. i Z.
Basiu dziękuję, dostałam wczoraj przesyłkę od EwyM i w niej... rzeczone nasiona
Chyba czas na rozpoczęcie relacji z ostatniego pobytu. Początkowo miałam zamiar robić to na bieżąco będąc na wsi, ale zdjęcia wymagają obróbki, a to powoduje problemy techniczne. I choć mój operator w służbowym telefonie komórkowym obdarzył nas urządzonkiem do łączenia z internetem w dowolnych okolicznościach, to służyło mi ono do kontaktów, ale nie do regularnych sprawozdań. Tak przy okazji ciekawa obserwacja: Po podłączeniu urządzonka (zwanego także pizdrykiem) otworzyło się okno, jak zwykle gdy łączę się z siecią bezprzewodową. Zwykle wyświetla się tam multum różnych nazw sieci, w tym ta moja z której aktualnie korzystam, a na wsi...
Po uruchomieniu pizdryka pojawiła się moja sieć, a potem jeszcze jedna, przypuszczam, że któreś dziecko Bożenki miało urządzenie mobilne z którego korzystało, bo po ich wyjeździe w niedzielę sieć ta zniknęła i zostałam sama w eterze.
No, ale zanim uruchomiłam internet spod strzechy krytej blachą to jeszcze musieliśmy tam dojechać. Zatem ogłaszam cz.I sprawozdania. Wyjazd zapowiadał się na jeden z najdłuższych w roku bo aż 6-cio dniowy. Mieliśmy sporo tobołów domowych, głównie tekstyliów (wypranych ścierek po inwazji myszy, ciuchów, których nie używam już w mieście, pościeli etc). Ponadto trochę prowiantu i lektury. Wyruszyliśmy 31 grudnia ok. 6.00 rano i mimo jęczenia W., że wyjechaliśmy za późno i niechybnie utkniemy w korkach, droga okazała się być nad wyraz bezproblemowa. Po drodze jeden popas tradycyjnie na siku i kawę, a drugi na drobne zakupy śniadaniowe.
W. twierdził, że umówił się z Bożenką w kwestii napalenia w piecach przed naszym przyjazdem. Nie wiem jak się umawiał, ale efekt był taki, że w drzwiach wejściowych zderzyliśmy się z Milenką, młodszą córką Bożenki, która wytrzeszczyła oczy na nasz widok i powiedziała, że mama jej przekazała, iż przyjeżdżamy po południu. Przeprosiła grzecznie że się spóźniła, ja mówię, że nie ma sprawy. Trudno, żeby w nocy wstawała, żebyśmy na rano mieli napalone, ale o co W. chodziło z tym popołudniowym przyjazdem to nie kumam, bo taka koncepcja nawet na chwilę się nie pojawiła... W. chałupie zatem panował ziąb (termometr pozostawiony w szufladzie w kuchni wskazywał 3 stopnie na plusie), wiec nie zdejmując niczego z siebie przystąpiliśmy do rozpalania w piecu, robienia herbaty i kanapek. Ja w międzyczasie doprowadzałam kuchnię do porządku, bo jednak W. po swoim samotnym pobycie rekonwalescencyjnym nie przejął się sprzątaniem
Pogoda była piękna, słońce świeciło prosto w okna roztapiając wąskie pasma lodu na szybach. Okna tylko delikatnie zarosły mrozem, już nie mamy tych malowideł, jakie zastawaliśmy w mroźne dni na starych oknach.
W. pojechał do Wisznic po zakupy z zamiarem kupienia gęsi na noworoczny obiad, ja kontynuowałam porządki i dokładałam do obu pieców patrząc tęsknie na rtęć w termometrze, która nieco drgnęła i ok. południa mieliśmy już 10 stopni! Przy porządkach okazało się, że jednak myszy znajdują sobie drogę do domu, na szczęście już nie powodując takich dewastacji, ale np. znalazłam jedną utopioną w misce pod zlewem. W. po powrocie znalazł także gniazdo mysie w jednym z gumofilców stojących w sieni. Niestety szpary w podłodze stanowią łatwy sposób na przedostawanie się do domu i póki nie będzie nowych podłóg to nic się z tym nie da zrobić, choć co większe dziury staramy się łatać.
Gęsi nigdzie nie było, W. zatem kupił dwa gigantyczne steki i jakieś wina. Ja win przywiozłam kilka z miasta, w tym Cavę, którą mieliśmy uczcić nadejście Nowego Roku. Zakupy zostały rozlokowane z pewnym opóźnieniem, bo zajrzałam do lodówki... No czy to taki problem umyć ją, jak się coś rozleje czy rozmaże?? Nie to, żeby ze ścierką ciągle latać, ale przed wyjazdem wypadałoby zostawić jaki-taki porządek. Wyjęłam półki i półeczki, umyłam, wytarłam i wstawiłam na miejsce. Produkty upchnęłam do lodówki, ale w zasadzie można je było śmiało zostawić w sieni, bo tam akurat temperatura lodówkowa panowała. Problem stanowiła tylko Kredka, która mogłaby się zainteresować niektórymi składnikami naszego menu.
Wyszłam sobie na zewnątrz, przy ganku dostrzegłam liczne pióra, które zidentyfikowałam jako kurze. Przypomniałam sobie, że W. dostał kurę od Bożenki poprzednim razem jako surowiec do produkcji rosołu. Obok wiadro z zamarzniętą resztą śmieci organicznych.. No, pewnie siedział na schodkach i skubał ten drób, a potem tak zostawił...Dobra, jest Sylwester, nie będę się awanturować, ale jak wezmę i walnę w ten łysy łeb! W terenie odrobina zlodowaciałego śniegu pokrywała rośliny
Choć w nasłonecznionych miejscach praktycznie wiosna na oko
Diabli nadali ten włos czy co w aparacie, popsuł mi sporo zdjęć, nie mogłam go namierzyć i usunąć.
Domek od strony frontowej jeszcze w cieniu. Tu będzie kiedyś weranda jak u Basi Barabelli
W. ryknął, że idzie z psem do lasu, a potem zjemy.
Potłukłam jeszcze trochę zlodowaciałych orzechów dla sikor, bo słoniny nie udało się dostać nigdzie w Wisznicach. Jedyna nadzieja w sklepie firmowym Łukowa, ale ten był zamknięty tego dnia.
W domu rozpakowałam jeszcze przywiezione szmaty, ogarnęłam nieco łazienkę (jakim cudem pająki w taki ziąb są w stanie dokładnie zapajęczyć dom to nie wiem) i umyłam podłogę w kuchni, co jest zajęciem dość frustrującym, bo efektu widocznego nie powoduje.
W. powrócił i stwierdził, że w lesie żywego ducha z jednym wyjątkiem: w pewnym momencie usłyszał szum z sobą i po kilku minutach odwrócił się, żeby sprawdzić, skąd się on bierze. Za nim, pewnie od jakiegoś czasu, jechała wolniutko jakaś poobtłukiwana Vitara. Zatrzymał się, samochód minął go i pojechał. Ja to bym już miała mokre gacie, cholera wie czy to nie kłusownik jakiś... W. zabrał się za steki z dodatkami, a ja wyszłam jeszcze z aparatem
Jarmuż miał się dobrze, może go wreszcie spróbujemy tym razem.
Nad głową warkot, ale nie ten motolotniarza, który już znam. Tym razem nad wsią latał samolot, którym ktoś wykonywał jakieś przerażające ewolucje. W. opowiadał jakiś czas temu, że lokalny biznesmen prowadzący komisy samochodowe w okolicy ma chyba ze 3 Cessny i podobno on czy jego synowie sobie latają... Znając proweniencję lokalnych biznesmenów, a zwłaszcza prowadzących zajazdy czy komisy samochodowe, nie zdziwiłam się zbytnio, że stać go na środek lokomocji wart średnio jakieś 300-400 tysięcy złociszów.
Miałam nadzieję, że licencję pilota zdobył legalnie i nie zleci mi tu na głowę z hukiem.
Słoneczko chowało się za horyzont za stodołą
W domu obiadek dochodził, steki wyszły świetne. Posiliwszy się zalegliśmy z lekturą prasy lokalnej i sielsko-nadbużańskiej. W RL zaczęła się sylwestrowa audycja muzyczna Piotra Wróblewskiego. Lubię kawałki, które własnie on puszcza. Otworzyliśmy jakieś winko, gadaliśmy i czytaliśmy dokładając do pieca, choć temperatura w pokojach i kuchni osiągnęła już mega luksusowe 20 stopni i nawet zastanawiałam się czy nie zamienić moich wełnianych skarpet z wkładką z misia na coś bardziej eleganckiego! Jakoś tak się stało, że obudził nas huk sztucznych ogni na dworze, życzenia pana prezentera i zaraz po nich piosenka ABBY
Wygrzebałam się z koca, pogalopowałam do sieni po nasze winko musujące. W. trzasnął korkiem w sufit i z toastem wyrobiliśmy się w niezłym czasie
Dobrego Nowego Roku dużym i małym, chudym i grubym, biednym i bogatym!
A c.d. oczywiście n. skoro rok następny przywitaliśmy znów na wsi.