Fragment planety Ziemia
Cieszę się, że Wam sie podoba u mnie oczko Choć wiem, że to nie tyle moja zasługa i tego, co posadziłam, ale tego miejsca, dość ustronnego, obszernego i z widokiem oczko
Beti, oczywiście, że trzeba to powtórzyć. No, jeśli za rok zlot bedzie u Małgosi, to są przecież inne powody, żeby przyjechać bardzo szczęśliwy
Basiu, Ty też możesz znaleźć jakiś powód, ot, choćby przetestowanie nowego auta na trasach dolnosląskich bardzo szczęśliwy

Dario, jeśli chodzi o te młodsze nasadzenia, to wszystko ja. Odziedziczyłam po Niemcach wesoły wielki kasztanowiec na środku podwórka, lipy dwie, i stare drzewa owocowe za domem, no i jeszcze stary bez lilak koło stodoły był, ale pare lat temu przewrócił sie ze starości i zostały tylko jego odrosty. No i jeszcze świerk za stodołą, ale nie jest poniemiecki, tyle lat to nie ma, myśle, że ma 40-50 lat. Jesiony samosiejki tez były. Wszystko poza tym to ja sadziłam, nie było nic, tylko łyse pastwisko-chwastowisko. Szkoda, że nie zdążyłam posadzić więcej, zanim mnie zmogło, ale dobre i to, bo fakt, że podwórko jest osłonięte oczko i poza podwórkiem od wschodu, czyli od strony wsi i sasiadów, sa jakieś drzewa i żywopłot, a wyżej jakiś sad i jagodnik.

Ten sado-jagodnik to takie resztki, bo wiecej niż połowę, a moze i dwie trzecie, tego, co posadziłam zjadły sarny, jak była ta ciężka zima. Z dawniej sadzonych drzewek została jabłonka i brzoskwinia. Kilka lat temu posadziłam sporo nowych, ale też mało co przetrwało, bo nie byłam w stanie zabezpieczyć, choc oczywiście miałam taki zamiar.

Jabłonka w tym roku pięknie zaowocowała, miała mnóstwo owoców, aż przecinałam zawiązki w czerwcu. A w lipcu podczas burzy wyłamała się, po prostu przewróciła sie w całości, pień złamał sie poniżej gruntu, w miejscu szczepienia smutny Część pnia miała ciemny kolor, widać było, że tam musiał być jakiś grzyb albo coś innego, co osłabiło pień... No i po jabłonce.
A przewrócona jabłonka stała sie "słoniem w salonie". Tzn. leżała tam, a ja zachowywałam się, jakby jej tam nie było, nie patrzyłam na nią, nie mówiłam o niej, nawet podczas zlotu leżała tam nadal, gdy goście przyszli na jagody kamczackie, a ja nic. "Słoń w salonie" to określenie używane czasem w psychologii, chodzi o sytuacje, w której ludzie mają duży problem, ale udają, że nic tam nie ma, czyli na środku salonu stoi wielki słoń, a wszyscy zachowują się, jakby w salonie było wszystko w porządku oczko Przewrócenie jabłonki miało dla mnie znaczenie symboliczne, było ciosem, jakkolwiek to brzmi, to ma swój sens eh przynajmniej dla mnie oczko Przewróconą jabłonkę zobaczyłam nazajutrz po tym, jak życie mi dało w pysk. Nie dosłownie oczywiście, tylko w przenośni. To była taka sytuacja, gdy wydaje ci sie, że już nic nie moze cie zaskoczyć, że to, co masz za sobą, wyczerpało juz wszystkie formy zadawania szeroko rozumianego cierpienia, a tu dostajesz w pysk jeszcze raz, dokładnie z tego samego powodu, co od lat, tylko w trochę inne miejsce. Znacie te sceny z filmów, gdy bohater otrzymuje cios, jego głowa odskakuje i uderza w lustro. Lustro rozsypuje sie, w zwolnionym tempie widać, jak kawałki szkła szybują... Lustro, symbol widzenia samego siebie, poczucia tożsamości. Właśnie tak, moja głowa uderzyła w lustro, a kawałki szkła szybowały w zwolnionym tempie.
Co sie stało? Nic takiego, sprawy zawodowe. Po latach zawodowej niemożności wreszcie mogę pracować, mój mózg juz działa, mam znów względnie dobrze działajacą pamięć (względnie oczko ) jestem w stanie koncentrowac się, ból głowy nie zabija, więc powoli zabieram sie za powrót do aktywności zawodowej. W mojej dziedzinie jest ktos taki jak agent, który nie jest konieczny, ale bardzo sie przydaje, bo zajmuje się stroną techniczno-ekonomiczną, jeśli agent jest dobrym znawcą w dziedzinie, to może być podporą i wręcz zawodowym przyjacielem. Dawniej pojawił sie w moim życiu agent, nie trwało to dlugo, to byl początek współpracy, ale sprawy układały sie dobrze, a nawet wydawało sie, że to będzie zawodowy przyjaciel. Gdy rozchorowałam sie na dobre, zadzwoniłam i powiedziałam, że jestem chora, ale nie wiem, na co, trace pamięć, ale nie wiem dlaczego, nie jestem w stanie pracować i w związku z tym zawieszam współpracę do odwołania. Oczywiście było zdziwienie i pewnie różne niewypowiedziane podejrzenia, bo takie wyznania brzmią zapewne podejrzanie. Niemniej zostało wyjasnione, że jestem chora, pracowac nie jestem w stanie, gdy cos sie zmieni, to sie odezwę. Nie odzywałam sie latami. Teraz wreszcie coś sie zmieniło, postanowiłam zadzwonić, nawet nie po to, żeby wrócić do współpracy i nawet nie po to, żeby w ogóle mówić o jakiejkolwiek ewentualnej współpracy, bo minęlo tyle czasu... Chciałam po prostu odezwać sie, spytać, co tam słychać, czym sie zajmuje i w ogóle, no i pokazać sie wśród żywych, skoro ożyłam... Niełatwo po tylu latach wykonać taki telefon, trzeba sie zastanowic, co powiedzieć, żeby to zabrzmiało sensownie. Zadzwoniłam, przypomniałam kim jestem, w paru słowach wspomniałam, że nie odzywałam sie nie ze swojej winy, że miałam problemy zdrowotne, ale już zdrowieje, wracam do formy i jestem ciekawa, co tam słychac u mojego dawnego agenta... W odpowiedzi usłyszałam mniej wiecej to: - Gdzie ty w ogole byłas?! Chorowałas przez dziesięc lat?! Żartujesz sobie?! Jakbyś tyle była naprawde chora, to bys już nie żyła! Niby na co byłas chora?! Gdzie byłaś?! ćpałaś?! piłaś?! i teraz chcesz wrócić do współpracy?! Co ty sobie wyobrażasz?! że kim ty jesteś?! Wspólpracować to mozna z poważnymi ludźmi, a nie kims, kto opowiada jakies niestworzone rzeczy o chorobie i utracie pamięci, tobie sie chyba myli rzeczywistość z fikcją! To, że kiedys miałas talent, to nic nie znaczy! Myślisz, że kim jestes?!
Mniej wiecej tak to brzmiało, nie jest to dosłowny cytat, bo nie nagrałam tego telefonu, a żałuje.
Odpowiedziałam: - Wiesz co, kim ja jestem, to pewnie jeszcze nie raz będę musiała sie zastanawiać, ale kim ty jesteś to wiem na pewno, jesteś durniem. I nie masz pojęcia, o czym mówisz, więc nie powinieneś sie odzywać. Żegnam.
Dostałam w pysk. To był taki prawie zawodowy przyjaciel, a teraz mówi do mnie w taki sposób takim tonem! Co za kretyn z niego! Po prostu zidiociał i tyle! Nawet nie usłyszał, co ja powiedziałam...
W zasadzie mogłabym uznać, że to tylko słowa kolejnego świra, kolejny słaby mentalnie człowiek nie udźwignął dziwnego tematu, jakim jest moja "dziwna" długa choroba, niesłychana utrata pamieci itd... No, trudno, nie każdy moze wszystko zrozumieć i poradzić sobie z informacją, ktorej mu nie objaśnili w telewizji pan zielony Mogłabym, powinnam, uznać, że sytuacja przykra, wstrętna, idiotyczna, ale nie ma w niej dramatu. W końcu tych "mądrali", co to ich fakty o boreliozie przerastaja, to ja spotkałam sporo. Chamów też spotkałam sporo. No i ludzie sie zmieniają, czasem na gorsze. Słowem - syf, ale nie ma sie czym przejmować.
Jednak...
Jednak on trafił, jego cios trafił i to mocno. Trafił w najsłabszy punkt i dlatego zabolało, a właściwie to ogłuszyło.
"To, ze kiedys miałas talent, nic nie znaczy". Właśnie. Trafiony - zatopiony.
Po pierwsze ja właśnie tak sie subiektywnie czuję, a po drugie właśnie taka może być obiektywna prawda.
...Kawałki lustra szybują w powietrzu...
"Co ja sobie wyobrażam, że kim ja jestem?" Właśnie, co?
Moja dusza czuła sie źle. Był wieczór, poszłam spać. Na drugi dzień rano wyszłam przejść sie po ogrodzie, dla odzyskania spokoju, wyrównania perspektywy... Weszłam do sadu, a tam jabłonka leży, jakby odcięta jednym ciosem. Przetrwała te wszystkie trudne lata, posadzona jako mała sadzonka, podlewana niezbyt często, bo nie byłam w stanie, zarośnięta chwastem, podgryzana przez sarny, nadłamywana przez wiatry w zimie... Przetrwała. Cudem przetrwała i zaowocowała. Kochałam moją jabłonkę, moje śliczne dorodne drzewko, mojej ulubionej odmiany. Ogrodnik ze mnie po przejściach, specjalnej troski, więc szczególnie umiem docenić to, co mi dobrze rośnie. A ona nie żyje! Zabiło mi moją ulubioną jabłonkę! Leży złamana, powalona, zniszczona, pokonana, a wokół walają sie niedojrzałe jabłka...
...Moja głowa uderzyła w lustro, a kawałki szkła szybowały w powietrzu...
Cios dla mnie i cios dla jabłonki były w tamtej chwili tym samym, symbolicznym zniszczeniem. Wrażenie było mocne, bo psy je poczuły razem ze mną, nie pobiegły jak zwykle przed siebie, tylko stały ze mną i patrzyły na to samo, co ja. Aż w końcu powiedziałam: - Idziemy. I poszliśmy na górkę do lasu.
Potrzebowałam trzech dni, żeby wyjść z ogłuszenia. Z tego pierwszego. Z tego drugiego wychodziłam do tej pory, to znaczy jabłonka tam nadal leżała. Po prostu zwyczajnie nie miałam ochoty sie z tym pogodzić, odżałować, wyrzucić jabłka na kompost, a drzewko spalić. Logicznie to nie tylko dziwne, to nawet troche nierozsądne, bo jeśli pień jabłonki był faktycznie czymś zainfekowany, to lepiej było szybko ją stamtąd zabrać i spalić. Fakt. Tylko czy ja ten jeden raz nie mam prawa do odrobiny szaleństwa? Długo musiałam walczyc o zachowanie rozsądku, kierować sie logika wbrew logice, pokonywać emocje, odczucia, dziwne stany... No, to raz mogę oddać sie lekkiemu szaleństwu i ciężko przechodzić żałobę po jabłonce i swoim dawnym życiu.
Okres żałoby zakończony. Jabłonka poszła na ognisko, niedojrzałe jabłka na kompost.
(A nowego agenta znalazłam już w lipcu oczko )
A ten opis to świadectwo autoterapii i krótkie lol wyjaśnienie, dlaczego w sadzie leżała złamana jabłonka.


A, warto dodać, że okazuje sie, że tropy z komputera prowadzą w kierunku firmy byłego agenta. Jak to było? - "fikcja się myli z rzeczywistoscią"? Doprawdy? Komu? pan zielony





  PRZEJDŹ NA FORUM