Wsi spokojna, wsi wesoła czyli c.d.n. choćby nie wiem co :)
Małgoś jedna z nich to na pewno Excelsa, bo kupiłam w szkółce, ta druga to nn-ka przywleczona przez W., ale oczywiscie może być przedstawicielką tej samej odmiany. I chyba jest, bo wyglądają na mój gust identycznie. Ta jaśniejsza to w takim razie Super Dorothy, która także kupiłam w szkółce. Grzyba nijakiego nie mają, ale tu róże w dobrym zdrowiu rosną.



W poprzedniej części zapomniałam wspomnieć, że W. w delikatesach Wisznickich nabył słynnego cebularza wypiekanego na miejscu. Zarekomendował nam go kolega z Białej i nie zawiedliśmy się. Cebularz sprzedawany był na kawałki, ponieważ był wypiekany na dużych blachach. Pyszny, z dużą ilością cebulki i sera. W. dowiózł go jeszcze ciepłego, pożarliśmy swoje porcje jak dzicy oczko

W cz. II opiszę nasze zmagania z przyrodą w piątkowe popołudnie i wieczór. Po odsapce poszłam na front obejrzeć jak się ma Albiczukowski i warzywnik. Trochę się podłamałam, nie ma co ukrywać. Pieczołowicie wypielony przez W. warzywnik wyglądał... no sami zobaczcie.



W. jednak z pijackim uporem stwierdził, że będzie odchwaszczał ponownie.

Za płotem krajobraz ze zbożem





Przed płotem dojrzały świdośliwy. Krzaczki jeszcze niewielkie, ale owoców sporo. To moje pierwsze doświadczenia smakowe z tą rośliną. Mamy chyba trzy odmiany i każda smakuje odrobinkę inaczej.





Ułożone siano wokół krzewów zadziałało i chwasty ich nie zagłuszyły.

Na Albiczukowskim zakwitł samosiewny kosmos



Kompozycja z traw i liliowców jakoś się trzyma mimo suszy i naporu chwastów









Przyuważyłam takie coś. Wygląda jak skrzyżowanie dalii ze słoneczniczkiem szorstkim. W. chyba to posadził wiosną, bo w ubiegłym roku nie było, na bank. Ładne i jak widać, na brak opadów odporne.



Za jeżówkami nie przepadam, bo to zawodne rośliny. Ta jednak zakwitła całkiem nieźle.



Część Albiczukowskiego jeszcze nie zagospodarowana i obsiewana co roku czymkolwiek, co mamy pod ręką (w ubiegłym roku były słoneczniki i mieszanka wiaderna, w tym - jednoroczne z owsem)wygląda dość monochromatycznie. Owies wyrósł, a jednoroczne nie.



No, czas wziąć za angielską. W. ruszył w warzywa, a ja motyką zaczęłam dziabać nierówny grunt pomiędzy już posadzonymi podczas poprzednich pobytów roślinami. Gzy cięły niemiłosiernie, ale jakoś fajnie mi szła robota. Wyrywałam odrastające chwasty, starałam się trochę wyrównywać teren, choć i tak spadek w kierunku Bożenki jest dość znaczny.
Jabłoń Ola zaowocowała:



Róże sadzone wiosną pod płotem jakoś sobie poradziły. Oto jedna z nich



A to druga



Póki co wyglądają tak sobie, ale to dopiero kilkanaście tygodni od posadzenia. Liczę, że pięknie ozdobią płot w kolejnych sezonach. Pozostałe bez kwiatów, ale przyrosty mają całkiem zadowalające.

Dziabałam dalej, a góra chwastów rosła, potem urosła następna. Pokrzykiwaliśmy do siebie z W. i wymienialiśmy uwagi, po czyjej stronie są bardziej zajadłe gzy.
Postanowiliśmy, że chwasty będę układać na jeszcze nie odperzonych miejscach przy rabatkach. Niech sobie leżą i indiańskim (podobno) sposobem odchwaszczają teren samym leżeniem i powolnym rozkładem. Póki co nadmiernie o efekt estetyczny nie muszę się martwić.

Z dwóch paczek wysianych nagietków wyrósł jeden...



Zakwitły też nowe nachyłki



Przy okazji porównałam teren pokryty solidną warstwą zrębek z tym, który ściółki nijakiej nie posiada. Nie ma tak dobrze oczywiście, że na zrębkach sterylnie i czysto bez obcych gatunków. Ale były to pojedyncze sztuki bylicy i starca, czy szczawiu końskiego, które łatwo było wyrwać. Odrastający gdzieniegdzie perz korzenił się w zrębkach, więc przy pociągnięciu wychodził jak makaron z zupy.
Na rabatach starszych kwitły floksy i zamierzały kwitnąć lilie









Rozsiał się jakiś taki mak



I zakwitł pierwszy dzielżan



Widać było, że kwitła także That's Jazz i zamierzała zakwitnąć ponownie, Niestety pechowo trafiliśmy z przyjazdem pomiędzy kwitnienia.

Zwilżenie ziemi rzeczywiście pomogło i łatwiej się było przekopywać przez zbite, lekko gliniaste masy.
W. zrobił sobie przerwę i po obejrzeniu moich dokonań stwierdził, że tu cytuję: ruski traktor tego by lepiej nie zrył. bardzo szczęśliwy
Dojechałam do połowy i dałam sobie spokój, bo grzbiet mnie bolał, wszystko swędziało od pogryzień, a poza tym jutro też miał być dzień.

Uznaliśmy, że późne popołudnie to czas, żeby coś przegryźć. Zatem ja zajęłam się częścią artystyczną czyli rozpalaniem grilla, a W. wrócił jeszcze na angielską celem rozstawienia roślin do posadzenia. Zamierzał to robić wieczorem, kiedy owady dadzą nam wreszcie spokój a i temperatura nieco się obniży.
Mieliśmy kilka liliowców i byliny kupione przeze mnie tydzień temu.

W. zbadał także część podziemną kartofliska i wykopał pół wiaderka niedużych ziemniaków z jednej redlinki. Jeszcze dwa tygodnie i byłyby OK. Postanowiliśmy je również wrzucić na ruszt grillowy zawinięte w folię.

Usiedliśmy przy stole przed domem czekając na jedzonko. Wokół lato jak w pysk strzelił.













Zjedliśmy, popiliśmy białym winkiem i uznaliśmy, że można zabrać się za sadzenie. Tzn. mnie się nie chciało już ruszać jak nie wiem co, ale W. dzielnie chwycił za szpadel, więc nie chcąc wyjść na nieroba zaoferowałam się, że będę podlewać to, co posadzi.

Na angielskiej było jeszcze sporo miejsca, a zatem chcieliśmy zagęścić nasadzenia, żeby ograniczyć rozwój chwastów. Co prawda i tak kolejną podróż odbędziemy chyba dużym autkiem i przytransportujemy kolejną porcję zrębek. Bez nich zarobilibyśmy się na śmierć co miesiąc odchwaszczając powiększający się areał z nasadzeniami.
W. kopał dołki i sadził, a ja kierowałam wąż w stosowne miejsca i solidnie podlewałam. Posadziliśmy mniej więcej dwie trzecie roślin, przy czym trzy liliowce przerzuciliśmy do Bożenki w zamian za posadzone pod naszą nieobecność aksamitki.
Odpuściliśmy, gdy zrobiło się ciemno i nie bardzo było widać, co mamy pod nogami.
Przypomnę bowiem, że ciemność tu na wsi to zupełnie inna ciemność niż mieście.Z uwagi na brak sztucznego oświetlenia (poza latarniami ulicznymi, które świecą z częstotliwością zmienną i raczej zimą) mrok jest nieprzenikniony i spowijający bardzo szczęśliwy
Z radością wleźliśmy pod ciepły prysznic, choć widząc tony piachu jakie zostają w brodziku i skutecznie zatykają odpływ, stwierdziłam, że trzeba pomyśleć o jakimś natrysku zewnętrznym, który służyłby do wstępnego opłukania się z gleby przed myciem zasadniczym. Świerszcze cykały, gwiazdy świeciły. Pies przepadł na dobre w gąszczach, ale uznaliśmy, że jeden dzień na aklimatyzację się należy.
Kolejnego dnia mieliśmy zamiar kontynuować prace, choć wstępnie zaplanowałam wycieczkę do Białej do Muzeum Podlasia Południowego, gdzie trwała wystawa prac pana Bazylego Albiczuka. Okazało się jednak, że Muzeum w soboty nieczynne, co wyczytał W. w "Słowie Podlasia. Wycieczkę przesunęliśmy zatem na niedzielne przedpołudnie.

Do rabaty angielskiej wrócę w kolejnej odsłonie sprawozdania, która jako c.d. niebawem n.



  PRZEJDŹ NA FORUM