Wiejski eksperyment Pat - czwarta wiosna na wsi
Do ogrodu i odpowiedzi na Wasze komentarze wrócę za dłuższą chwilę, a tymczasem na gorąco fotoreportaż z traumatycznej wyprawy do Przesiekianiołek Dziś był taki dzień, kiedy wszystko idzie nie tak, choć rano nic tego nie zapowiadało. Wyjechałyśmy dziarsko o czasie w przepięknych okolicznościach przyrody i bez problemów dojechałyśmy do Jeleniej Góry, gdzie...skręciłam w lewo zamiast w prawo (mańkuci powinni mieć podpisane dużymi literami na szybie "to jest LEWO" i "to jest PRAWO" taki dziwny ). W związku z tym zwiedziłyśmy sporą część Sobieszowa i Cieplic, zanim w końcu wyrwałam się z zaklętego kręgu złych kierunków ruchu. W samej Przesiece o dziwo się nie zgubiłam, drogę właściwą odnalazłam, która rzeczywiście, jak pisała Bea okazała się zaskakująco stroma...a w zasadzie tak ze 3 razy bardziej zaskakująco stroma i wąska....zbladłam, dodałam gazu i pojechałam po czym za pierwszym zakrętem pod najwyższą górką napotkałam auto z naprzeciwka....durna jestem blondynka, bo należało wymusić pierwszeństwo, a nie wykazywać się szaleńczą kurtuazją i przyhamować...kurtuazja kosztowała mnie wiele, bo jak przyhamowałam tak już ruszyć nie mogłam i auto zaczęło się swobodnie staczać w dół, dwa hamulce chwilowo je unieruchomiły, ale każde popuszczenie powodowało dalsze staczanie się...standardowo w sytuacjach bez wyjścia wysiadam z auta, ciskam kluczykami i zalewam się fontanną łez, tutaj jednak nie mogłam tego zrobić, bo nie zdążyłabym wyjąć dzieci, zanim auto rozbiłoby się o najbliższy dom. Flo zaczęła histeryzować, Sara zaczęła chichotać, bo lubi mocne przeżycia, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy hamulce wytrzymają do jutra wieczora, kiedy to wraca R. i mógłby nas uratować...na szczęście św. Juda Tadeusz sowicie przeze mnie opłacany od wielu lat przyszedł z pomocą i podesłał ludność miejscową, która pojawiła się znikąd na zupełnie pustej drodze i dwóch dziarskich, nieco podpitych (i być może dlatego dziarskich i odważnych) panów wzięło i mnie wypchnęło z impasu - chwała im za to, bo widzieli, że dupa ze mnie nie kierowca i równie dobrze zamiast dać się wypchnąć mogłam ich rozjechać na naleśniki. No ale się udało…dym z opon poszedł, ryknęłam jak Kubica i pooooszłam…prawie że w przeciwległy rów bardzo szczęśliwy Dalszy kilometr przejechałam jak z nerką do przeszczepu, czerwona, mokra od potu i kurczowo przyczepiona kierownicy, a jak wysiadłam na parkingu to niemal papieża walnęłam na żwirze z wdzięczności, że się udało…

Jak widać na zdjęciach, chyba warto było posiwieć w 10 sekund, bo sam ogród jest przepiękny. Siedziałyśmy tam dwie godziny, ja czekałam aż mi ręce przestaną latać, jak narkomanowi na głodzie, dzieci standardowo, jak szczęśliwie ocaleni z katastrofy, dostały głupawki, stąd na zdjęciach wyglądają jak pensjonariusze zakładu zamkniętego na przepustce bardzo szczęśliwy

Plan dnia przewidywał następnie wizytę w restauracji, która reklamowała się pysznym domowym jedzeniem, dużym placem zabaw dla dzieci oraz stadem koników polskich, natomiast na stronie internetowej nic nie wspomniano o tym, że dojazd to kolejne dwa km wirażami pod górę…nic to, matka idealna dotrzymuje obietnic i jedzie na pewną śmierć, byle dzieciom koniki pokazać…dojechała, znowu mokra od potu i skonstatowała co następuje: restauracja kazała się zabidzoną chatynką z jedną bufetowo-kucharko-właścicielką (skądinąd przemiłą), domowe jedzenie na kilometr jechało zamrażarką, plac zabaw składał się z wytartej zjeżdżalni i popękanej trampoliny, zaś koniki… pani powiedziała, że sobie odeszły (na wieczne pastwiska chyba jęzor ). Nic to, szerząc propagandę sukcesu udało się dzieci zmusić do spożycia podejrzanego posiłku oraz nieco spacyfikować głośne okrzyki Flory „Ale mamo, w internecie to inaczej wyglądało!” i przenikliwe wnioski Sary „A te koniki to pewnie umarły, co?” taki dziwny, a następnie o własnych siłach i w miarę zdrowym umyśle opuścić to prześliczne acz pierońsko niebezpieczne miasteczko.

Niestety w planie dnia był jeszcze wodospad, który musiałam odpuścić z powodu całkowitego braku parkingów i niemożności zatrzymania się na pochyłych stokach, zatem dzieci zasugerowały zamianę na inną atrakcję…to sobie wymyśliłam park zdrojowy w Cieplicach…ten sam, który zaplanowali sobie na dziś wszyscy mieszkańcy województwa dolnośląskiego i paru ościennych. Pewnym ruchem zajechałam na dość zatłoczony parking i…okazało się, że jest to droga bez powrotu…wjechać można, ale zaparkować się nie da, bo wszyscy stoją na jodełkę, grab i sosenkę i ani stanąć ani wycofać ani przejechać…tym razem byłam gotowa już naprawdę pieprznąć kluczykami, zabrać dzieci i oddalić się w nieznaną, na szczęście przed samopozbawieniem się środka transportu uratował mnie miejscowy taksówkarz, który popełnił ten sam błąd co ja, wskutek czego zastygliśmy w blaszanym uścisku błotników. On jednakowoż swojego pojazdu porzucać nie zamierzał, więc najpierw wyprowadził mnie z klinczu, a następnie uwolnił i siebie… po tym wszystkim oznajmiłam dzieciom głośno i wyraźnie, że miały rację, wycieczki proponowane przez matkę są drętwe i następnym razem posłucham ich i po prostu pojedziemy do kina albo zalegniemy przed telewizorem z popcornem taki dziwny

A zdjęcia poniżej - najpier ogród japoński, choć Bea pokazała go tak pięknie, że nie ma już co dodawać, to trochę widoku z mojego, rozedrganego skrajnymi emocjami punktu widzenia bardzo szczęśliwy a potem Przesieka cykana drżącymi rękoma zza szyby (na końcu to już chyba Podgórzyn...ale waliłam zdjęcia nie patrząc na drogowskazy, bo obiecałam Misi, że będą bardzo szczęśliwy)








































A to panorama Karkonoszy przy wyjeździe z Jeleniej wesoły



  PRZEJDŹ NA FORUM