Misiu a ja też Cię kocham za całokształt Widok za płotem jest dla mnie nieustannym powodem do zachwytów, drzewa rosnące na ścianie lasu i w tym brzozowym zagajniku zmieniają kolory w zależności od pory roku ale i o różnych porach dnia. Gapienie się w tamtym kierunku to moje hobby Ewciu zaraz będę kontynuować korzystając z przerwy obiadowej (może się wyrobie w 20 minut ) AniuF zapraszam, miejsca dość Kicia będzie w następnych częściach. Uznałam, że robienie jej kolejnych zdjęć prezentujących kupę różnokolorowych kłaków zalegającą na łóżku już chyba nie ma sensu. Ale zdecydowała się wyjść korzystając z pogody i wtedy ją obfociłam. Aniu tak, oboje cieszymy się, ze widoki mamy całkiem inne niż w mieście Moni ogromnie się cieszę! Beti od groma roboty ze zdjęciami, ale już zaraz, zaraz W. Skarżysko-Kamienną zna świetnie z powodu uczęszczania do technikum leśnego w Zagnańsku Lata temu, rzecz jasna, ale tereny Szkieletczyzny darzy sentymentem i lubi tam wracać. A tak w ogóle to wywodzi się z Głuchowa k/ Rawy Mazowieckiej Janeczko zapraszam do ogrodu, tylko uwaga na te krecią robotę. Wszędzie pagórki wystają z ziemi! A no jakże by to bez Gorczycowej! Elu bociany klekocą, żurawie drą dzioby, czajki popiskują, koguty pieją, traktory warczą, chłopy rzucają k... i ch... - co tylko chcesz Basiu tak, weranda będzie wchodziła w Albiczukowski. Te dwuskrzydłowe drzwi od frontu będą kiedyś przejściem na werandę. Ale najpierw te fundamenty trzeba ustabilizować, ocieplić i zaizolować, choć wilgoci raczej nie mamy. No, zimą jest w piwnicy jednak nieco wilgotno, ale dom nieogrzewany, więc tak to się dzieje. reginko to zapraszam Cię po powrocie. Mam nadzieję, że u nas na wsi tez pada, roślinki będą jeszcze większe ale i tak największy będzie perz Małgoś kiedy mi praca przerywa proces twórczy
A teraz cz.II raportu, która zacznie W. od nienormalnie wczesnej pobudki. Zerwał się przed szóstą i stwierdził, że przed uroczystością pogrzebową pogmera jeszcze w warzywniku przewalając widłami to, co zostało po glebogryzarce. Ja sobie popatrzyłam przez okno, stwierdziłam, że pogoda się zmieniła na gorsze tzn. występują chmury, poleżałam jeszcze chwilę, potem kawa, jakaś kanapka w przelocie i do ogrodu. Nie żeby coś robić konkretnego, bowiem uznałam, że po południu zajęć mi nie zabraknie.
Jak wspomniałam, zachmurzyło się.
Odnotowałam coś, czego jakoś nie dostrzegłam pierwszego dnia, a mianowicie: ostróżki wykopane w lesie przyjęły się co do jednej! Może na razie nie wyglądają jakoś spektakularnie, ale jeśli będzie im tu tak dobrze jak pozostałym, to jest szansa na niezły gaj ostróżkowy
Powojniki im towarzyszące też ruszyły i domagały się jakichś solidniejszych podpór niż kawałki badyli wetkniętych przeze mnie podczas poprzedniego pobytu.
Przerwałam obchód, bo kuchnia domagała się ogarnięcia, więc zabrałam się za zmywanie, omiatanie (nie tylko wzrokiem ) Brakowało mi jak nie wiem co firanek w oknach, ale firma tym razem nie mogła wysłać do nas ekipy w celu dokończenia obróbek, więc trzeba czekać do czerwca. Tymczasem może znajdę jakieś karnisze, które będą pasować do reszty chatki. W. natomiast cieszy się jak dziecko i przy każdej okazji powtarza: "Zobacz, jak pięknie teraz wszystko widać przez okna!" z nadzieją, że zrezygnuję z wieszania czegokolwiek. Firanki być jednak muszą, bo przy zapalonym świetle czuję się jak ryba w akwarium w sklepie zoologicznym.
Pogoda zaczynała się poprawiać i była szansa, że ugotuję się na miękko w czarnym swetrze z golfem... no, chyba że w kościele będzie panował chłód, jak to bywa w tego typu przybytkach. W. cwaniaczek, elegancik miał całkiem przyzwoitą szarą koszulę z długim rękawem, a ja tylko stare T-shirty np. z napisem "Guinness" i stosownym wizerunkiem trunku, co raczej mogłoby się spotkać z niezadowoleniem społeczności tambylczej.
Udałam się na rozpoznanie, czy W. czasem nie zapomniał o tym, że mamy na 11.00 być w kościele. W. jeszcze był zajęty w warzywniku, ale stwierdził, że już kończy i leci szorować się, golić i pachnić.
W słoneczku rozwinęły się miniaturowe narcyzy gałązkowe. Do tych klasycznych białych nie umywają się, rzecz jasna, ale tak w ogóle niczego sobie
Judaszowiec jednak ani drgnął w kwestii rozwinięcia kwiatów...Uparciuch jeden!
Przez pola przemieszczał się pojazd rolniczy
Widać, że rzepak kwitnie pięknie, miałam nadzieję, że może uda nam się pójść na spacer, choćby krótki, bo to sama przyjemność iść wiosną przez pola, kiedy takie żółte łany brzęczą od pszczół w słońcu.
Namierzyłam jeszcze jedną odmianę bzu czarnego, nazywa się " Guincho Purple", choć z opisu wynika, że liście chyba powinny mieć bardziej intensywne ciemne wybarwienie...
W. zakończył prace ziemne i udał się do łazienki. Naszykowałam mu zestaw garderoby i siedząc przy kabinie prysznicowej, w której siedział W. ustalałam z nim sposób przemieszczenia się do kościoła. Najprościej byłoby wyleźć z podwórka tylną bramą i przejść polami. W. jednak twierdził, że ostatnio mocował się bez sukcesu z kłódką na bramie, która chyba zablokowała się na amen. Samochodem z kolei jakoś głupio nam było jechać, przecież to rzut beretem od domu. W końcu stanęło na tym, że przejdziemy przez pola ale za sąsiadem graniczącym z SN. W polach jest cały czas trawiasta dróżka, którą tenże sąsiad kosi, potem mostek na rzeczułce i dalej łąką do samego kościoła. U Bożenki na podwórku już obserwowaliśmy ruch, rodzina szykowała się na uroczystość. Ubraliśmy się, w ostatniej chwili złapaliśmy wiązankę i poszliśmy sobie, jak pan Bóg przykazał przez pola, gdzie chłodny wiaterek upewnił mnie, że jednak sweter się przyda. Do kościoła weszliśmy w trakcie modlitw, które poprzedzały część zasadniczą uroczystości. Dzięki temu dyskretnie rozejrzałam się po wnętrzu, które było niedawno remontowane, co było widać od nas z łąki za stodołą chyba ze dwa lata temu. Pisałam już kiedyś, że fanami miejscowego proboszcza nie jesteśmy, głównie ze względu na to, co zrobił z pięknymi starymi sosnami okalającymi cmentarz. Wszystkie kazał wyciąć w pień, pozostawiono gigantyczne pobojowisko, okaleczone i połamane mniejsze drzewa rosnące w pobliżu, hałdy gałęzi jeszcze rok leżały niechlujnie zepchnięte na pobocze, co cenniejsze drewno zostało sprzedane do tartaku, znajdującego się obok cmentarza. Teraz ten pas gruntu za ogrodzeniem cmentarza wygląda jak obraz nędzy i rozpaczy, sterczące pniaki, kikuty mniejszych drzewek i samosiewna roślinność tu i ówdzie. Jak pierwszy raz to zobaczyliśmy, zatrzęśliśmy się z oburzenia i zgrozy. Bożenka,która też oględnie mówiąc, za proboszczem nie przepada, stwierdziła filozoficznie, że ksiądz kazał wyciąć drzewa, chłopy wycięły i tyle. W. jakiś czas potem był u właściciela tartaku po coś tam i zagadnął o ta wycinkę, to się dowiedział, że te "krzaki' to nic ładnego, a teraz się coś fajnego posadzi... Nie muszę dodawać, że do dnia dzisiejszego nikt nie kiwnął palcem i wszystko wygląda, jak wyglądało.
Od tamtej pory stwierdziliśmy, że z proboszczem nie chcemy mieć nic do czynienia, choć i tak nasz światopogląd redukuje kontakty z duchowieństwem do absolutnego minimum. Ale wracając do naszych baranów: kościół jest drewniany z XIXw, wcześniej była tam cerkiew unicka. Bryła ładna, stylowa, w środku ołtarz przerobiony z carskich wrót. Z jednej strony nawy głównej obraz Chrystusa jako żywo przypominający Chrystusa Pantokratora odwzorowywanego na ikonach. Styl bizantyjski ogólnie bardzo zauważalny.
Sporo ludzi w ławkach, więc stanęliśmy sobie z boku i kontemplowaliśmy wykonane prace remontowe. Ja tam się specjalnie nie znam, ale wydało mi się dziwne, że taki obiekt remontowali chyba jacyś wioskowi partacze, a nie wykwalifikowana ekipa cieśli. Deski nierówno przycięte, miejscami odstają tam gdzie nie ma ścian prostopadłych tylko łuki. Wkręty przykręcone tak, że widać je chyba z 20 metrów. Przy oknach mniej więcej wyglądało to tak, jak u nas w domu obecnie, czyli brak jakiejkolwiek obróbki wokół ościeżnic. Może jeszcze zrobią...W. stał za mną, więc nie widziałam jego miny, ale okazało się, ze myślał mniej więcej to samo co ja, z tym, że komentarz zawierał jeszcze parę soczystych słów pod adresem wykonawcy i wyrażoną chęć powiadomienia konserwatora zabytków.
No, ale zaczęła się msza, która dostarczyła nam nowych wrażeń, a konkretnie powaliło nas kazanie. Msza pogrzebowa jest chyba szczególną uroczystością, przy okazji której nie powinno się uprawiać publicystyki. Cała przemowa ogólnie bez ładu i składu: raz o księdzu Popiełuszce, potem o obozie w Dachau, gdzie, jak się dowiedzieliśmy, księża byli najbardziej represjonowani (nie wiem, czy w obozie zagłady można mówić o tym, że ktoś miał lepiej lub gorzej), o tym, że dzieci przystępujące do Komunii Św. nie powinny oglądać TV ani korzystać z internetu, bo tam są rzeczy nieistotnie w obliczu kwestii życia wiecznego... a o zmarłym nic! No nie, w końcu stwierdził, że ze swojej "renciny"(to cytat) potrafił hojnie dzielić się z tut. kościołem. Ręce nam opadły. Dotrwaliśmy do końca, Bożenka siedząca za trumną dostrzegła nas, podeszła i uścisnęliśmy sobie dłonie. Po zakończeniu nabożeństwa wyszliśmy przed kościół, czekając na uformowanie się konduktu pogrzebowego, który odprowadzi pana Grzegorza na cmentarz. A tu - figa! Trumnę zabrał samochód zakładu pogrzebowego, ksiądz nawet nie wyszedł tylko wsiadł w furę i pojechał sam, a żałobnicy też powsiadali do samochodów i pojechali za karawanem... Spojrzeliśmy po sobie z niedowierzaniem. Czy to już tak trudno pójść za trumną (wyłączywszy oczywiście osoby bardzo sędziwe czy chore) ten kawałek? Droga śliczna, asfaltowa, mrozu nie ma, słońce świeciło, ale upału też nie należało się obawiać...W. jako tradycjonalista w pewnych kwestiach stwierdził:"To u mnie na wsi jak umarł wujek Wacek kilka lat temu, to trumnę jeszcze chłopy z sąsiedztwa na własnych rękach nieśli na cmentarz!" No to cóż, my z kwiatami znów przez pola na cmentarz. Minęliśmy przy wejściu kawalkadę samochodów parkujących gdzie popadnie. Ksiądz już czekał, odmówił formułkę, wsiadł w samochód i pojechał. Dalsza część pogrzebu odbyła się przy dźwiękach jakiejś smętnej suity na syntezator emitowanej z głośników zamontowanych na dachu samochodu należącego do zakładu pogrzebowego. Na koniec jeden z pracowników tegoż zakładu przeszedł się między najbliżej stojącymi rozdając ulotki ... W. szepnął, że pewnie dodawał przy tym: Jakby się szanowny pan/pani wybierał w najbliższym czasie na tamten świat, proszę korzystać z naszych usług. Koniec świata!
Wróciliśmy spacerkiem do domu lekko wstrząśnięci nowym doświadczeniem. A opisuję to Wam po prostu tak jak było, i zapewniam - miałam najszczerszą ochotę przeżyć i opisać coś zupełnie innego. Po powrocie postanowiliśmy się pokrzepić obiadem, ale o naszych działaniach popołudniowych napiszę nieco później, dokładnie wtedy, kiedy c.d.n.
|