Wsi spokojna, wsi wesoła czyli c.d.n. choćby nie wiem co :)
Zatem po raz kolejny wracamy na wieś podlaską, tym razem w maju, kiedy to wszystko kwitnie, pachnie i przyroda pokazuje się z jak najlepszej strony. Postanowiliśmy wydłużyć sobie pobyt o jeden dzień, czyli wzięliśmy wolne na czwartek. Wyjazd z miasta nie był do końca zaplanowany, tzn. czy ma się odbyć we środę wieczorem czy też we czwartek wczesnym rankiem. Po powrocie z pracy zjedliśmy obiad, ogarnęliśmy dom i W. uznał, że w zasadzie możemy ruszać. Ostatecznie wyjechaliśmy przed 21.00, ale jechało się spokojnie, pogoda mimo niezbyt optymistycznych prognoz, była bardzo przyjemna.
Jak zwykle zabraliśmy glebogryzarkę i rośliny do posadzenia, natomiast torba z nasionami jednorocznych oczywiście została w kuchni na stole taki dziwny
Dotarliśmy na miejsce w zasadzie w środku nocy, trawa oświetlana reflektorami samochodowymi była podejrzanie biała i trudno było wywnioskować, czy to przymrozek czy tylko obfita rosa. Temperatura jednak spadła znacznie, więc miejscami z pewnością był to szron. Gwiazdy świeciły jasno i w ilości patologicznej.
Kredka miała na razie założoną kontrolę rodzicielską w postaci smyczy, bo jej system wydostawania się na wolność nie został jeszcze przez nas rozpracowany.Przeszłam się z nią kawałek potykając się o nowe kretowiska, W. wniósł graty do domu i rozpalił pod kuchnią.
W Radiu Lublin złowiliśmy interesujące nas ogłoszenie, mianowicie we czwartek wieczorem miał być nadany reportaż o Bazylim Albiczuku w związku z przypadającą w tym roku dwudziestą rocznicą śmierci malarza. Zanotowaliśmy godzinę w głowie, żeby nie przegapić i poszliśmy spać. Następny dzień zaczął się dość wcześnie, bo słońce wlazło przez niezasłonięte okna.

Skoro już się obudziłam, no to czas na cz. I relacji z obozu pracy ogrodniczej. Ciekawość, co tam się zmieniło w przyrodzie od naszego ostatniego pobytu wygoniła mnie na podwórko. Pies na smyczy dreptał nieszczęśliwy koło mnie.
Tawuły zakwitły mnogością białych kwiatów. Była by ich większa mnogość, gdyby W. nie załatwił mi sześciu sztuk hojnie rozpryskiwanym Round'upem taki dziwny Ta przy studni wyglądała pięknie.



Rabaty przy domu jeszcze w cieniu.



Jabłonie już tuż tuż przed kwitnieniem



Słońce coraz wyżej wspinało się na niebie, przygrzewało całkiem nieźle.

Front oświetlony porannym słonkiem sprawiał wrażenie nieco zaniedbanego, tu zajdą pewne zmiany w najbliższych dniach wesoły



Widok z Albiczukowskiego, bardzo go lubię, w zasadzie o każdej porze roku. Cieszę się, że nie mamy jakichś siedzib ludzkich bezpośrednio po drugiej stronie ulicy. Jedyna siedziba to ten biały domek w oddali, gdzie póki co właściciele przyjeżdżają mniej więcej w podobnym trybie jak my. Tyle, że oni maja bliżej, bo mieszkają w Lublinie.



Później do domku nadjechały jakieś samochody i wyraźnie rozpoczęto tam prace budowlane. Od razu zaświeciła mi się lampka, że można by zagaić ekipę, czy ewentualnie nie zgodziliby się zrobić u nas prac przy fundamentach. Podzieliłam się tą myślą z W., który już wesoło podśpiewując krzątał się po kuchni, raczej bezproduktywnie, bo jedzenia prawie w ogóle nie mieliśmy, zatem ze śniadaniem trzeba było poczekać na dowóz zaopatrzenia, czym miał się zająć jak zwykle W.
Tu nasz domek, jeszcze w poremontowo-okiennym anturażu.



Rozkwitły kolejne tulipany (...a tulipany przy domu Muminka mienia się barwnie w świetle poranka wesoły ) i zakwitły dwie szachownice cesarskie ratując honor wszystkich szachownic, które w pocie czoła sadziłam jesienią...





W. z listą zakupów pojechał po jedzenie, którego coraz bardziej domagał się mój żołądek.
Zrobiłam sobie kawę i ponownie wyszłam z psem na ciąg dalszy obchodu. Śliwy już przekwitły, za to wiśnie w bieli. Wszystko aż buczy od pszczół.



Skierowałyśmy się w przeciwną stronę, zobaczyć tyły podwórka.
Nasze włości oporządzane częściowo przez Bożenkę tzn część orna, oraz przez sąsiada, który nam kosi część łąkową. W oddali kościół, o którym w tej relacji będzie sporo.



Robimy zwrot o 180 stopni.



a teraz o 45 stopni (mniej więcej) w stronę zachodnią



Zadzwonił W. z informacją, że mam się skontaktować z księgową, która rozlicza mnie podatkowo. Uzyskiwanie dochodów w kraju oraz z zagranicy powoduje, że moja umiejętność podania właściwych danych do US jest równa zeru. Księgowa wyliczenia zrobiła, podała mi kwotę, którą muszę przelać w prezencie dla fiskusa i następne 15 minut starałam się objąć szarymi komórkami uruchamianie netu w moim telefonie w celu połączenia się z bankiem. W końcu geniusz ludzki zwyciężył i z żalem pożegnałam okrągłą sumkę, która przepadła jak w wychodku, znaczy pardon...w budżecie miasta stołecznego. Co w sumie na jedno wychodzi.

Następnie, w celu ukojenia żalu obejrzałam sobie rabaty przedoborowe. Wszystko nabiera masy w tempie zawrotnym. Kolorystycznie tez układa się fajnie, zielenie łączą się z złotymi lub purpurowymi liśćmi berberysów i pęcherznic. Byliny, przede wszystkim naparstnice i ostróżki tworzą okazałe kępy. Będzie ładnie latem wesoły



Kredka węsząc w pobliżu podeszła do płotu i tym sposobem ujawniła swoje przejście ewakuacyjne. Pod dość wysoko zamocowanymi pionowymi sztachetami był ładnie wygrzebany przełaz, który w kilka minut zatkałam resztkami materiałów budowlanych różnej maści walającymi się w okolicy.

W. zadzwonił ponownie z informacją, że mamy pogrzeb w sąsiedztwie w piątek. Otóż we wtorek zmarł teść Bożenki, o czym powiadomiła W. sama Bożenka napotkana w sklepie. Przykro mi się zrobiło, może nie mieliśmy z nim jakichś ścisłych kontaktów, ale to w końcu sąsiad. Był u nas zaraz po naszym objęciu siedliska w posiadanie, zawsze przez płot zagaił widząc nas pracujących w ogrodzie. No i pożegnał się z tym światem dość szybko i chyba bez cierpień. W. oznajmił, że zakupi jakąś wiązankę, bo na pogrzeb należy pójść.

Ja wróciwszy do spraw przyziemnych zapytałam nieśmiało, kiedy zamierza wrócić, bo kiszki już mi marsza grały na całego. Odpowiedź była ta sama, co zawsze: już zaraz będę. Co oznacza, że będzie dokładnie wtedy, kiedy wróci i ani minuty wcześniej czy później. Nad przydatnością tej informacji już się nie zastanawiałam. Ponowne desperackie przeszukanie rzeczy przywiezionych z Warszawy nie przyniosło nic pocieszającego jeśli chodzi o jakiekolwiek elementy jadalne. W lodówce były jakieś jajka sztuk dwie, ale nie miałam pewności co do ich wieku, więc dałam sobie spokój. Byłam już bliska zwabienia jakiejś kury i oddaniu sprawy w ręce tzn. zęby Kredki, ale porzuciłam tę myśl, głównie z uwagi na skomplikowany proces przetwórstwa takiej kury upolowanej na dziko wesoły

Zamiast tego poszłyśmy z Kredką na nasłoneczniony placek trawy przed stodołą i uwaliłyśmy się również plackiem. Przed oczami miałam niebo z nielicznymi obłoczkami i przelatującymi od czasu do czasu ptakami. Dźwięki docierające do mnie były bardzo przyjemne (z wyjątkiem burczenia w brzuchu)i postanowiłam zapaść w relaks medytacyjny, co podobno przy pustym żołądku udaje się najlepiej. Z relaksu, a w zasadzie z gapienia się w niebo z wolno przepływającym przeze mnie strumieniem świadomości wyrwał mnie kolejny telefon od W. Głosem nieco zdenerwowanym oznajmił, ze w naszym dużym aucie urwało się koło podczas jazdy, o czym powiadomił go jeden z pracowników W., aktualnie będący kierowcą tegoż auta. W. upewniwszy się, że nikomu nic się nie stało,zdalnie zaczął załatwiać lawetę, mechanika, ustawiać prace na nowo dla ekipy. Po wszystkim zadzwonił, że już teraz to naprawdę wraca. Za pół godziny (z Wisznic do nas jest jakieś 5 km!) wjechał na podwórko z zakupami, które w trakcie rozładunku częściowo zjadłam bardzo szczęśliwy Oczywiście nie ominął lokalnej szkółki i przywlókł jeszcze klika roślin. W sumie się nie dziwię, ceny średnio o połowę niższe niż u szkółkarzy podwarszawskich a i trafiają się ciekawe gatunki, których już produkujący masówkę nie "robią".



Usiedliśmy sobie wreszcie przed gankiem i pożeraliśmy kanapki jak jaskiniowcy, bo u W. po chwili stresu też się apetyt odblokował.




Ponieważ W. przywiózł także prasę, zalegliśmy z pełnymi brzuchami na leżaczkach i szeleściliśmy gazetami. Mnie się wcześniej znudziło i zaczęłam wydłubywać mlecze z rabat przed domem. U Bożenki natomiast zauważyliśmy, że młodzież montuje taką okrągłą trampolinę do skakania otoczoną czymś w rodzaju siatki. Chyba Pat ma takie ustrojstwo dla dziewczynek u siebie.Kręciło się sporo osób w różnym wieku płci obojga, co było spowodowane zbliżającym się pogrzebem dziadka. Zestawienie wizji pogrzebu i skaczących na trampolinie było dość groteskowe, muszę przyznaćwesoły

Rabatki były już częściowo oczyszczone, choć widząc plantację mleczy na całej połaci porośniętej trawą, nie wróżę sobie jakichś długotrwałych sukcesów na tym odcinku.



Koreanka wytworzyła zaczątki szyszek. W,. dokupił jeszcze jodłę odmiany Silberlocke i chce coś z zapylaniem jednej drugą uskuteczniać.



Rozkwitł pięknie migdałek trójklapowy. Ciągle obawiam się, że zdechnie na moniliozę jak ten, co go miałam w miastowym, ale już chyba trzeci rok rośnie w tym parchatym sadzie i póki co jest OK. Zdjęcia z cyklu "blisko, coraz bliżej".







Przyleciały jakieś strasznie hałaśliwe ptaki, z takim donośnym jednostajnym tjuuu, tjuuu, tjuuu obsiadły dach drewutni



W. po sjeście stwierdził, że nie gotuje nic, bo kupił gotowe produkty grillowe. Udał się na front ( w całym tego słowa znaczeniu - na front czyli przed dom i na front walki z perzem w warzywniku)w celu przekopania widłami części starych grządek warzywnych i wydłubaniu perzu, który powinien był zdechnąć od poprzedniego oprysku. Resztę zamierzał przeryć glebogryzarką i uformować nowe rabaty pod warzywa.

Ja wstawszy z klęczek i po wyniesieniu góry mleczy na kompost przeszłam się jeszcze tu i tam.





Pod spichlerzem dwie kaliny będą ładnie kwitnąć. Pęcherznice też wyrosły i chyba za delikatnie je przycięliśmy ostatnim razem. Nawet Elfe posadzona przy samej ścianie wypuściła ładne pędy. Róże generalnie wyglądają świetnie, z wyjątkiem Kew rambler, który strasznie niemrawo pokazuje, że żyje.



Przed domem obok grujecznika ruszył wiąz płaczący



Judaszowiec prawie prawie, ale jeszcze pączków nie otwiera cholernik jeden.



Przyleciał bocian i lustrował teren z latarni ulicznej





Ptaków u nas masa się kręci, zresztą mają gdzie podziać się te, które gniazdują w dziuplach: szpaki, sikory i np. w takim miejscu:



Zauważyłam także gniazdo na belce pod dachem ganku, ale chyba wystraszyliśmy mieszkańca naszym przyjazdem, bo nikt się w nim nie pojawił.
Kredkę postanowiliśmy uwolnić ze smyczy, a ona już straciwszy całe zainteresowanie kontaktami z płcią odmienną uwaliła się w pachnącej trawie.
W. przyszedł rozładować z samochodu sprzęt i trochę się martwiliśmy, czy we dwójkę damy radę ściągnąć tego grzmota. Ale jakoś poszło.



Powyrywałam jeszcze nieco mleczy i poszłam następnie do domu na spokojnie przejrzeć zakupy w i przystąpić do rozpalania grilla. W łazience, gdzie trzymamy rozpałkę, natknęłam się na wiązankę złocieni czy czegoś w tym rodzaju. Wstążka z napisem "Ostatnie pożegnanie" wskazywała niezbicie, że to na jutrzejszy pogrzeb.

W. zaryczał, że zamierza być głodny w wkrótce, zatem zabrałam się za zwykłe czynności grillowe a następnie za krojenie warzyw sałatkowych. W. odpalił glebogryzarkę i zaczął ryć teren przyszłego warzywnika.

Patrząc na miejsca pokryte monokulturą pokrzywową stwierdziłam, że skoro to podobno samo zdrowie, może by dodać tych pokrzyw do sałatki. Uzbroiłam się w rękawiczki i nóż, naścinałam tego sporą miskę, opłukałam pod wodą, a potem zaczęłam dumać, co zrobić, żeby zneutralizować substancję parzącą w liściach, bo zdrowie - zdrowiem, ale poparzyć sobie z przeproszeniem ryj od środka to bym nie chciała nawet za cenę długich lat bez najmniejszego kichnięcia. W końcu polałam to wszystko wrzątkiem , posiekałam i wrzuciłam do reszty składników. To ciemniejsze zielsko to właśnie pokrzywa.



W. wrócił z warzywnika, który po przeryciu jego fragmentu wyglądał tak:



Mięso się usmażyło, do tego popijaliśmy bardzo przyzwoity półwytrawny chłodny Riesling z Biedrony, trochę może zbyt kwiatowo-owocowy jak na trunek do popijania karkówki, ale nam smakowało wesołysałatka wyszła wyborna i postanowiliśmy konsumować pokrzywę w ilościach ad libitum.

Następnie wywlekliśmy wszystkie nasiona warzyw i wyselekcjonowaliśmy te, które zamierzaliśmy posiać w dniach kolejnych.

Byliśmy już lekko padnięci, ja po prysznicu zaległam przy radiu w oczekiwaniu na wspomniany reportaż. W. jeszcze się kręcił po podwórku, więc zawołałam go gdy audycja się rozpoczynała.
Reportaż składał się ze wspomnień o panu Albiczuku, opowiadanych przez sąsiadów malarza, panie z Muzeum Podlasia Południowego w Białej Podlaskiej, które wspomniały o inicjatywie zbiórki pieniędzy na renowację obrazów - Pat wrzuciła link do strony w wątku pomocowym. Pieniędzy odmówiło Ministerstwo Kultury..., widać 40 tysięcy to suma zbyt wygórowana. Były też wplecione wypowiedzi samego artysty o tym, co kochał w kwiatach, o jego pasji, o tym co, jak i kiedy lubi malować. Wspominano też ogród, który już nie istnieje - ludzie rozkradli część roślin po śmierci Albiczuka, reszta zdziczała, zarosła.
Nie spełniło się marzenie malarza o muzeum w jego domu, jest tylko skromna izba pamięci przy remizie we wsi. W nie do końca jasnych okolicznościach majątek został przejęty przez gminę, dom sprzedano, ale też nikt w nim nie mieszka, więc budynek popada w ruinę. Autorka reportażu usiłowała skontaktować się z obecnym wójtem, ale oczywiscie był niedostępny.
W. po wysłuchaniu audycji stwierdził, że mu okropnie smutno, że tak to wszystko się potoczyło,że nie znalazł się nikt, kto by zajął się schedą po Albiczuku, że wszystko przepadło i zostały tylko obrazy, których też nie ma za co odrestaurować. Zbiórka na Polakpotrafi nie przyniosła niestety spodziewanej kwoty.
Jednakowoż obchody rocznicy śmierci się odbędą i może będzie to okazja do znalezienia sponsorów, którzy będą skłonni wydać pieniądze na ten szczytny cel.

Wieczór już zapadał, rozejrzałam się jeszcze w swojej skromnej garderobie, bo miałam niejasne przeczucie, że nic stosownego na jutrzejszą uroczystość nie znajdę. Odzież, która tu mam, jest typowo robocza i na uroczystości raczej nie nadaje się. Wygrzebałam w końcu jakiś czarny sweter, który nie miał śladów intensywnego użytkowania, jeansy, w których przyjechałam nie powinny wzbudzić kontrowersji. Po raz pierwszy zatem mieliśmy wstąpić w progi naszego parafialnego kościoła, a jakie były tego konsekwencje oraz co było przed i po, opiszę jak zwykle w c.d., który mimo święta narodowego oczywiście n.



  PRZEJDŹ NA FORUM