Wsi spokojna, wsi wesoła czyli c.d.n. choćby nie wiem co :)
Lusiu ja Ci dziękuję za odwiedziny i za przemiły wpis wesoły Oj, coś czuję, że fotograficznie byś mogła w moich okolicach zaszaleć wesoły
Aniu no widzisz, czasem dobrze zostawić rzeczy swojemu biegowi i czekać co los zdecyduje wesoły
Iwonko no właśnie W. też stwierdził, że Kredka bierze udział w wyżywieniu rodziny wesoły. Mam co prawda pewne wątpliwości, czy z taką właśnie intencją udała się na polowanie, ale niech będzie.
Widać te wegetatywnie mnożone bzy zakwitają dość szybko.
Bea cały czas mamy nadzieję, że coś wymyślimy, żeby miasto pożegnać definitywnie. Te comiesięczne przyjazdy nie pozwalają nam się nasycić pobytem, rzucamy się na robotę , bo tyle tego jest i wciąż czasu brak na takie swobodne spędzanie czasu. Ale nie tracimy nadziei na jakiś zwrot w tej sprawiewesoły
tarnowianko witam Cię i zapraszam na cz.III
Ewciu już za parę chwil wesoły
Misiu kochana, W. też ma plany pisarskie bardzo szczęśliwy Może coś z tego wyjdzie...nakładem chałupniczym wesoły
Małgoś malinojeżyna ma co najmniej rok, ale nic z niej nie jadłam, więc chyba owoców jeszcze nie było. O rosole wspomnę w ostatniej części wesoły
Lubczyku nie mamy, bo jakoś nam kiepsko się chował. W mieście tez posadziliśmy, ale po roku zmarniał i ma w sezonie kilka rachitycznych listków, które nawet żal zerwać.

Wracając jeszcze do kwestii okien: komfort rzeczywiście jest, no i walory estetyczne niezaprzeczalne. Wzornictwo takie jak chcieliśmy, a nawet wyszło ładniejsze niż oglądaliśmy na przykładach innych okien. Pan dobrze zrozumiał, że nie chodzi nam o nowoczesne okna tylko korespondujące z domostwem przy uwzględnieniu całej współczesnej technologii, szczelności etc.
Ale coś bezpowrotnie przy okazji wymiany utraciliśmy, te obecne okna to już jest takie udawanie i jakaś część duszy tego domu uleciała z tymi starymi. Widok otwartych na zewnątrz skrzydeł na ciepły letni kolorowy ogród to już se nevrati. No, ale coś za coś wesoły

W cz.III będzie raczej nudnawo, tzn. dla czytających, bo my to prawie na pysk padliśmy, żeby zdążyć z robotą przed wyjazdem. Ranek był pochmurny, przelotne deszcze nie zachęcały do wyjścia na zewnątrz. Po śniadaniu przespałam się jeszcze z godzinkę, W.nastawił rosół i z prasą zaległ na kanapie. Około 10.00 postanowił ruszyć z pracami ogrodniczymi, a ja się trochę zbuntowałam, bo dwa ostatnie dni trochę mi dały w kość, byłam nieco obolała i postanowiłam przedpołudnie poświecić na relaks z książką. Usiadłam z herbatką nad biografią Ewy Demarczyk, a W. po pół godzinie przyszedł z awanturą, że ja sobie siedzę, a on tam sam haruje i czy ja mam zamiar mu pomagać i w ogóle jakieś ogrodnictwo wirtualne uprawiam...

Zebrałam się zatem powoli, postanowiłam zacząć od przycięcia traw ozdobnych w Albiczukowskim i oczyszczenia pozostałych bylin z suchych badyli. W. tymczasem skopał kawałek warzywnika pod zasiew rzodkiewek. Chciał też posiać sałatę, ale nie znaleźliśmy żadnych nasion w naszych zbiorach.



Nasion rzodkiewki za to mamy ilości hurtowe, ale będziemy sukcesywnie dosiewać w miarę ubywania tego, co już nadaje się do spożytkowania.



W Albiczukowskim walają się ciągle doniczki, ale z uwagi, że są opatrzone nazwami roślin, zostawiamy je w nadziei, że kiedyś porobimy znaczniki...I to nieco lepsze niż te na rabatach bylinowych, gdzie po zimie żadna literka się nie uchowała zmieszany

Podlałam następnie jeszcze raz posadzone wczoraj róże i za namową W. zabrałam się za dosadzanie reszty żurawek, które pierwotnie miały jechać do Wawy, ale postanowiliśmy, że ostatecznie zostaną. Te już miały znaczniki zrobione w Warszawie, więc jest szansa, że się uchowają.





W. poszedł sadzić drzewa przywiezione z Wawy i rozładowane przy współudziale panów okniarzy. Spore egzemplarze z korzeniami z bryłą owiniętą jutą i siatką. Aleja prowadząca do stodoły wzbogaciła się w jarząb szwedzki. Drugie drzewo poszło bardziej w stronę Bożenki, gdzie za "stepem szerokim" mamy zaczątek takiego zagajniczka z brzozami świerkiem kłującym i wężowym, metasekwoją i modrzewiem samosiejką.

Następnie ja zabrałam się za kopczykowanie róż i podsypywanie zrębkami, coby nie powysychały, a W. z kolei przystąpił do dłubania dołów, w których miały zostać posadzone dwa cisy z odzysku z jakiegoś nasadzenia w przestrzeni miejskiej (naćkano na niewielkim terenie mnóstwo krzewów z wyraźną intencją zrobienia dobrze szkółkarzowi, który tym sposobem sprzedał więcej towaru, niż tego wymagał rozsądek i sztuka ogrodnicza).
W. postanowił także posadzić cisa, który jest jego imiennikiem wesoły

Koncepcja ich rozmieszczenia i przyszłej aranżacji została mi z detalami opisana, ale ja nic z tego nie zrozumiałam, ciemna masa i zdałam się na twórcę wesoły Moje zdanie jednakowoż wypowiedziałam jednoznacznie, a mianowicie, że cisy mi tu do obrazka nie pasują. No i tyle mojego taki dziwny

Co jakiś czas któreś z nas galopowało do domu, żeby dorzucić do ognia. Rosołek ugotował się bardzo ładnie, kurka była młoda i nietłusta.
Zanim jednak przystąpimy do konsumpcji cisy zostały posadzone, podlane i obsypane zrębkami przy akompaniamencie pisków opon i ryków silników samochodowych, albowiem tambylcza młodzież znalazła sobie rozrywkę polegająca na paleniu gum na drodze koło cmentarza. Nie bardzo się orientuję, co w tym takiego atrakcyjnego, mnie w każdym razie wkurzał hałas i smród palonych opon.







Przerwa na herbatkę i kontynuujemy prace. Ja na odcinku porządkowania z grubsza pobojowiska przy domu po wymianie okiem, a W. zajął się przekopywaniem wypalonego placka ziemi i wytrząsaniem z niej kłączy perzu. Ziemia mimo chłodu i deszczu ciągle była gorąca.
Zostały do posadzenia dwa powojniki i dwa mizerne dzielżany, a W. jeszcze miał zamiar udania się do lasu i przytargania jakiejś widzianej dnia poprzedniego podczas poszukiwań Kredki kępy ostróżki.

Za jakiś czas wyglądało to tak.





Przed domem rabatki wyglądały tak:



W międzyczasie zaczął padać deszcz ze śniegiem... Odstawiłam wiadro po wysypaniu ostatniej partii zrębków i zaczęłam rozglądać się za psem. Zniknął z pola widzenia, a wcześniej wytropiony podkop W. zabezpieczył. Oblazłam cały teren monotonnie nawołując cholernego burka w mokrej zamieci. Ani śladu ni zapachu.
W domu też brak. Ogólnie im bardziej Puchatek zaglądał do środka tym bardziej Prosiaczka tam nie było... Wyszłam ponownie na zewnątrz i puchaty ogon mignął mi w sekundzie za frontowym płotem u Bożenki.
Szlag mnie jasny trafił na miejscu, ryknęłam do W., że pies zwiał i pobiegłam w jej kierunku. W. zaklął szpetnie wiązanką godną najwybitniejszych przedstawicieli klasy robotniczej, ze szczególnym uwzględnieniem pracowników Zakładu Usług Leśnych.
Rzucił trzymany szpadel i przeskoczył przez płot. Rzuciłam mu jeszcze smycz, na której za 10 minut przyprowadził powód mojej niechybnej przedwczesnej gwałtownej śmierci czyli Psa-Bez-Serca-i-Rozumu.
W. przysiągł następnie uroczyście, że zostanie dokonany zakup zestawu: kabel plus obroża i następnym razem zamontuje się pastucha, co spowoduje koniec definitywny tych wycieczek. Bożenka zza płotu relacjonowała, że nie widzi żadnej nowej dziury, ale konieczna jest dokładna inspekcja. Przy okazji powiadomiliśmy ją o uszczuplenia jej stada o kurę sztuk jeden. W. rozpoznał jej proweniencję po przyciętych lotkach (co jednak nie przeszkodziło jej w pokonaniu ogrodzenia)i zaoferował się z rekompensatą. Bożenka filozoficznie stwierdziła: Eeee, mogła nie włazić, gdzie nie trzeba.

Postanowiliśmy przeczekać opad i zjeść rosół. W. nastawił wodę na makaron, nałożyliśmy sobie solidne porcje.
W. odsapnąwszy ubrał psa w strój spacerowy i poszedł z nią do lasu po obiecane ostróżki. Ja zabrałam się za pakowanie rzeczy do zabrania, gdzie większość stanowiły firanki, zasłonki, obrusy i serwetki do prania.

Teraz, kurczę, zastanawiam się, jakie karnisze pasowałyby do obrazka? Tamte stare były na chama przybite gwoździami albo do ściany albo do obróbki okiennej, której już nie ma. Nie nadają się do ponownego użytku. Nie wiem, czy współczesna produkcja oferuje coś w stylu adekwatnym do tego, który można przypisać wnętrzom naszego domku... wesoły

Po godzinie wrócił W. z trofeum, które to składało się z kilkunastu małych sadzonek rosnących w zwartej kępie w lesie. Postanowiliśmy to powtykać w nowa rabatkę wraz z pozostałymi do posadzenia roślinami i zobaczyć, co się z tego przyjmie. Na koniec wszystko jeszcze raz podlałam.



Tradycyjnie ogarnęłam chatkę przed wyjazdem, W. jeszcze ruszył z opryskami drzew, choć nie rokuję, że odniosą jakiś skutek z powodu deszczowej pogody.

Finalnie w okolicach 19.00 udało się nam wyjechać, po drodze wstąpiliśmy do szkółki w Wisznicach i odebraliśmy zamówione bratki. Dwukrotnie o mały figiel minęliśmy się z sową albo czymś bardzo podobnym w locie. Poza tym podróż powrotna przebiegła bez zakłóceń, a zatem wszystko wskazuje na to, że
do następnego razu wesoły



  PRZEJDŹ NA FORUM