Wsi spokojna, wsi wesoła czyli c.d.n. choćby nie wiem co :)
Misiu już się biorę do pisania wesoły
Dario storczyki są u mnie od niedawna, ale muszę Ci powiedzieć, że jakoś zaczynam się ich uczyć. Ten, który stoi w pracy jest praktycznie niepodlewany i kwitnie jak głupi co roku. Może to jest na nie sposób? bardzo szczęśliwy
Anito dziękuję Ci kochana, ja wiem, że dziecko chore to i głowy nie ma do innych spraw. Mam nadzieję, że już szybko córcia do zdrowia wróci. Kosmosy są wspaniałe, polecam szczerze.
Aniu dzięki, już kontynuujęwesoły
Pat Co fakt to fakt. Można narazić się lokalnym pracownikom sfery usługowej wesoły W. teraz ma zszarganą opinię bardzo szczęśliwy Choć wędlinkę lepszą pani mu nadal wskazuje i jak W. pokazuje co chce, to ekspedientka z naciskiem mówi:" Nie, tę pan weźmie".
Marysiu z tymi myszami to ja walczę chemicznie (choć wolałabym łagodną perswazją), ale one zanim się ususzą, to z przeproszeniem napaskudzą tu i tam i to jest główne źródło zapachu. Ano, wieś ma swoje prawa.
Iwonko hihi, ja się ciągle dziwię, dlaczego ex-małżonka W. miała o nim tak fatalną opinię. Ja tam nie narzekam. No, w każdym razie nie zbyt często oczko
Dorotko buziaki, kochana.
Justynko paputku piwo tylko z lokalnych browarów! Teraz W. ma zakaz, ale kiedyś kupowaliśmy Ciechana. Klara dla Ciebie wesoły



W cz. IIIopiszę niedzielny wypoczynek i świętowanie jubileuszu... akurat! Akcent jubileuszowy co prawda był rano, kiedy W. otworzył jedno oko, zobaczył, że nie śpię i wobec powyższego wymamrotał skróconą wersję nieśmiertelnego "Sto lat" z buzią częściowo w poduszce. Po czym zapadł w drzemkę.
Poranek, pomimo optymistycznych prognoz, nie wyglądał zachęcająco. Gęsta mgła i słońca ani widu ani słychu. No, ale głód nas w końcu skłonił do odrzucenia kołder. W domu ciepło, prasa, kawka, śniadanko... relaks.
W. jednak przypomniał sobie, że w warzywniku zostało jeszcze sporo dobra wszelakiego, które grzech byłoby zmarnować. Ubraliśmy się ogrodniczo na cebulkę i W. ruszył na odcinek warzywniczy, a ja z motyką na rabatki obsadzone dwa pobyty temu. Po kilku chwilach ku mojemu zdumieniu niebo zaczęło się przecierać i słońce wyjrzało, najpierw nieśmiało a potem przygrzało całkiem konkretnie, wierzchnie warstwy odzieży trzeba było zrzucić.

Rabatki wysuszone, bardzo długo chyba porządnie nie padało. W słońcu ogród jesienny wyglądał tak:









Byliny dobrze się przyjęły, ale bez zrębek jako ściółki nie obejdzie się.





Nadzór pracuje ciężko.



Na jednej z jabłonek wisiało jedno duże jabłko. Przypominało do złudzenia te, które W. kupił u dziadka ogrodnika. Być może i my jesteśmy posiadaczami kilku zapomnianych odmian. Niestety wszystkie drzewa chorują.



Ambrowiec w słońcu.



W. działał w warzywniku. Miał zamiar zrobić barszcz z naszych buraków. W tym celu zadzwonił do mamy i zapytał o metodologię postępowania z burakiem. Kilka razy powtarzał: "Mamo, tak JA gotuję. Powiedz mi, jak się robi ten barszcz, bo Zuzia ma urodziny i to ma być taki uroczysty obiad" wesoły
Do barszczu konieczne są ziemniaki, więc W. zrył kawałek naszego mini-kartofliska.
W perspektywie było jeszcze pieczenie ciasta, W. zaczął zatem rozpalać w piecu chlebowym.

Wróciłam jeszcze na różankę.













Na tym zdjęciu powyżej widać klocek drewniany, który W. gwizdnął mi sprzed nosa celem umieszczeniu w piecu. Odradzałam, bo klocek był solidny i nieco wilgotny, mógł palić się zbyt długo. W. jednak zamachał rękami, co miało znaczyć, że nie ma mowy, na drewnie zęby zjadł, wiedza tajemna, jaką posiadł pozawala mu stwierdzić, że jest to paliwo idealne...Skończyło się fatalnie, ale o tym opowiem później.

W. pichcił obiad, ja zabrałam się za wykopywanie mieczyków. Ziemia sucha jak pieprz. Cebule jednak całkiem dorodne.



Kotu się jednak chyba nie podobały wesoły



W. zaanonsował, że podano do stołu. Czas najwyższy na obiad!

A obiad wyszedł pyszny wesoły



Po obiedzie z nowym przypływem sił postanowiłam rozpracować górę wyrwanych chwastów, głównie perzu i bylicy, która zalegała od dwóch miesięcy obok różanki i wkurzała mnie niemiłosiernie. W. stwierdził, że nie dam rady, bo to z ziemią, uklepane, splatane, ciężkie... no, jednym słowem nie miałam wyjścia i musiałam mu pokazać, że to bułka z masłem, tudzież małe piwo przed śniadaniem. Złapałam widły amerykańskie, wytaszczyłam taczkę z drewutni i zamaszyście wbiłam narzędzie w stertę przed sobą. No, lekko nie było, ale jednak szło! Załadowałam jedną taczkę, którą W. litościwie wyjechał na kompost, bo pchanie tego ustrojstwa, które nawet puste jest upiornie ciężkie, byłoby już przesadą. Druga taczka zapakowana z czubem i teren oczyszczony.





Zachęcona sukcesem postanowiłam wkopać kilka starych betonowych dachówek walających się przy stodole jako obramowanie różanki. W styczniu obrobiliśmy tak kawałek i okazało się to znakomitym patentem na zablokowanie ekspansji perzu. W. przyjechał taczką z ładunkiem stwierdziwszy przy okazji kompletny kapeć w oponie, a ja zabrałam się za dziabanie ziemi i wciskanie dachówek jedna obok drugiej. No, nie wyszło to najlepiej, efekt w mojej wyobraźni był jakby nieco inny. Ale póki co zostanie jak jest. Zziajałam się za to konkretnie.





Reszta obwodu następnym razem.

Kredka ulokowała się na świeżo wypielonej rabatce. Futrzany tyłek nie pomógł jednemu z posadzonych floksów
diabeł



Jedna z dalii, które wyrosły z nasion. Pięknie urosły wszystkie.



Słońce pięknie świeciło, popołudnie było ciepłe a kolory nieziemskie.























W domu W. szalał w kuchni. Docelowo miały powstać dwa ciasta drożdżowe: z jabłkami i marchewkowy piernik.
Na tych zdjęciach możecie zobaczyć, że potencjał był. To jednak ostatnie zdjęcie, na których prezentują się obiecująco.





Potem nastąpiło najgorsze. Ciasto z jabłkami powędrowało do pieca i w ciągu 10 minut po prostu się zwęgliło. Piec chlebowy miał temperaturę pieca hutniczego. W. zawył z rozpaczy i a potem wściekły na siebie jęczał o kompromitacji, nieudanym przyjęciu urodzinowym i tym podobne kretynizmy. Drugie ciasto też zbyt szybko spiekło się po wierzchu a środek nie zdążył wyrosnąć. Gdyby W. miał włosy na głowie, to by je wyrwał tego wieczora.
Na nic się zdały moje próby pocieszenia. Na szczęście została jeszcze jedna rzecz do upieczenia: łopatka wieprzowa nafaszerowana czosnkiem, natarta przyprawami i wetknięta w ...dynię . To wszystko zapakowane do gęsiarki i do pieca.



W międzyczasie przyszła Bożenka z wyrobami cukierniczymi lepszej jakości wesoły Nie mogła się powstrzymać od śmiechu na widok kompletnie czarnego ciasta, na którym jak w Pompejach zachowały się pięknie ósemki jabłek, tyle że w formie węgielków. W. zgnębiony, ale przyznał rację, że niepotrzebnie pchał ten klocek do pieca. Drożdżowe ciasto nie wymaga temperatury wrzenia lawy wulkanicznej. Fotek nie zrobiłam, bo W. już i tak stwierdził, że jak to opiszę, to stanie się on obiektem drwin i szyderstw oczko

Pogadaliśmy sobie z Bożenką jak zawsze. Wypiliśmy wino a potem wyjęliśmy komisyjnie dynię z łopatką świńską. No i słuchajcie! Sukces! Mięso wyszło soczyste, delikatne, aromatyczne. Miąższ dyni upiekł się pysznie i przesiąkł ziołami, którymi posypane było mięso. W. odzyskał humor i animusz bardzo szczęśliwy Ech, faceci wesoły

Słońce zachodziło, wieczór był spokojny i ciepły niezwykle.





Uznaliśmy, że dzień był udany pomimo porażek kulinarnych. Zostało jeszcze sporo pracy na dzień następny, a więc bez obawy. C.d. jak najbardziej n.


  PRZEJDŹ NA FORUM